Date post: | 07-Apr-2023 |
Category: |
Documents |
Upload: | independent |
View: | 0 times |
Download: | 0 times |
1
Michał Waliński
Czy Polacy „zdurnieli”?
Myśli nieokrzesane o ksenofobii,
ignorancji i kiczu
1. Zamiast wstępu
Kilka tygodni temu zetknąłem się z opinią, że „Polacy zdurnieli”.
W tym samym mniej więcej czasie media podały wiadomość, że telewizja „Polsat” zdejmie
1 kwietnia 2013 r. z ramówki codzienny program „To był dzień na świecie”. Nie był to prima
aprilis. Program trwał 25 minut, w zamian widzowie otrzymali w każdą niedzielę godzinną
audycję pt. „To był tydzień na świecie”. 7 razy 25 = 175 – 60 = 115. Tyle minut zaoszczędzi
najpopularniejsza polska telewizja i zapewne odda ten czas kapłanom kuchni,
ekshibicjonistom, księżom i zakonnicom, błaznom, infantylnym pannom i młodzieńcom
przeżywającym „czadowe” miłosne perypetie na wakacjach w Hiszpanii i pozwalających się
filmować na użytek seriali „dokumentalnych”, wyjcom z „szoł”-programów rzekomo
umuzykalniających naród i ich tzw. pożal się Boże jurorom albo błyskotliwym paniom
domów.
Potrzeb jest dużo, zresztą powstała duża luka po zlikwidowaniu patriotycznego programu
„Kocham Cię, Polsko”. Zdecydowanie brakuje show poświęconego domowym koszom na
brudną bieliznę w posiadłościach celebrytów. „Kultowe” gwiazdki odwiedzają wybrane domy
(chętnych „prominentów” nie zabraknie), w obecności gospodarzy wyciągają z zamkniętymi
oczami z kosza pojedyncze elementy, po zdjęciu opaski z oczu opisują szczegółowo
znalezisko, widzowie telefonicznie odgadują, co to jest, prowadząca para komentuje, a król
telewizyjnego kiczu ogłasza ostateczny werdykt. Najciekawsze sztuki (z kosza) można
spieniężyć na licytacji i oddać na sierotki. Póki żyję, nie uwierzę, że nikogo w tym kraju nie
interesuje, co się kryje w koszach na brudną bieliznę w domach „celebryckich”, nie mogę
jednakowoż obiecać, że z któregoś z tych koszy można wyciągnąć trupa1.
1 W moim blogu pn. Quasi-imponderabilia in statu nascendi. „Silva rerum”
(http://my.opera.com/Micha%C5%82Wali%C5%84ski/blog/) dosyć często i nieprzypadkowo pojawiały się
wątki „celebryckie”. Toteż niezbędna jest jeszcze jedna uwaga. Fakt, że najbardziej znaną definicją „celebryty”
jest ta, która powiada, iż „celebryta jest znany z tego, że jest znany” (Daniel Boorstin, 1961 r.). Niejaki Marcin
Prokop, chyba też celebryta, obrusza się mocno, gdy wszystkich celebrytów wrzuca się do jednego worka i płaci
ogromne pieniądze także tym, którzy są znani z tego, że są znani (por. program Agnieszki Szulim „Na językach”
w TVN z dn. 31 III 2013 r.). Problem definicyjny polega na tym, że niektórzy z pupilów mediów mają jakieś
osiągnięcia na koncie (w najgorszym razie epizodyczne rólki w serialach lub udział w jakimś programie TV),
przyjmują jednak na co dzień „celebrycki” sposób bycia i „celebryckie” zwyczaje.
2
Decyzja telewizji „Polsat” wzbudziła wielkie emocje, niektórzy publicyści (Mroziewicz i
spółka) podnieśli larum tak głośne, jakby się dzwon Zygmunta zerwał z uprzęży, spadł z
hukiem i serce mu pękło. Dziwię się, że po wielowiekowej służbie staruszek Zygmunt jeszcze
wytrzymuje z tym narodem.
W niniejszym szkicu nie chcę bynajmniej dołączać do chóru malkontentów. Bronić lub
oskarżać „Polsatu”, telewizji w ogóle lub …społeczeństwa i narodu. Informacje powyższe
skłoniły mnie do pewnych refleksji, o ile jednak myśl zbłądzi czasem na ścieżki mniej
uczęszczane bądź zarosłe szalejem i perzem, to przepraszam, nie mam przy sobie mentora,
który by mnie ostrzegł, abym razem ze swoim psem, utykającą nogą, garbem,
pokiereszowanym przez chemię rakiem, trzema kochankami i tobołkiem nie szedł tą drogą.
Tak naprawdę nie o kosze na bieliznę, majtki i podpaski celebrytek chodzi, prędzej może o
trupy. Na przykład w thrillerach i serialach sensacyjnych. Lub żywe trupy. Muszę jednak
poczynić istotne zastrzeżenie: ilekroć niżej użyję słowa „Polacy”, będę miał na uwadze nie
wszystkich Polaków, lecz znaczącą część narodu/społeczeństwa, często większą jego część.
Jakim my zresztą jesteśmy narodem? Czy posiadamy jakiś znak jakości naszej
„wspólnotowości”? Może — jako społeczeństwo — jesteśmy bardziej zbiorem doraźnych
„wspólnot”, frakcji, kółek zainteresowań spiskowych, sodalicji różańcowych, słuchaczy
Radia Maryja i słuchaczy radia Tok FM, miłośników rybek akwariowych i posiadaczy
rottweilerów, klik i grup interesów? Albo — w ogóle — sui generis zbiorowiskiem Ików?
Biorąc pod uwagę takie kryteria, jak kultura, język, (w znacznym stopniu) religia, jesteśmy
oczywiście narodem i mieścimy się w ramach niektórych definicji. Także terytorium — po
przejściach „z grubsza” to samo, co w czasach Bolesława Chrobrego. Kryterium etniczne
zgadza się. Te ziemie w większości zamieszkują Polacy. Jednak już taki stosunek do historii i
tradycji nie jest jednoznaczny, chodzi rzecz jasna o interpretację, a nie fakty. Historia i
tradycja nas, Polaków, wybitnie dzielą. Siłą rzeczy także stosunek do kultury (dziedzictwa
kulturowego) bardziej Polaków dzieli niż łączy. W zasadzie każde kryterium nasuwa jakieś
zastrzeżenia i wątpliwości, a w najmniejszym chyba stopniu język i nie widzę w aspiracjach
Ślązaków i Kaszubów zagrożeń dla naszej państwowości.
A czy „nasza” religia w istocie nas łączy?
Może dla Polaków należałoby stworzyć osobną definicję, bo tacy „osobni” jesteśmy? Mam na
uwadze definicję narodu. Na ile jednak można mówić w ich przypadku o wspólnocie
przekonań (nie tylko religijnych!)? Zwłaszcza że między tym, co deklarowane oficjalnie, a
tym, co wyznawane w „głębi duszy”, istnieje częstokroć przepaść, a „schizofreniczne”
zachowania naszych polityków nie odbiegają znacząco od „normy narodowej”? Zresztą
„Polskę w pigułce”2 znajdziemy także na stadionach piłkarskich.
Co można zatem powiedzieć o typie w i ę z i łączących tę w s p ó l n o t ę? O ich jakości? Jest
cienka granica między pojęciem narodu i społeczeństwa, pozostawię to na boku i spytam:
2 Jak to ktoś — Mariusz Pilis? —trafnie ujął.
3
dlaczego ciągle tak kiepsko wychodzi nam budowanie s p o ł e c z e ń s t w a? Może właśnie
budowanie silnego i autentycznego, obywatelskiego społeczeństwa powinno w dobie
współczesnej być podstawowym wyznacznikiem więzi narodowych? I — ewentualnie —
najważniejszym zadaniem patriotycznym?
Znamy narody bez własnego terytorium, jakoś sobie od wieków radzą. My to terytorium, po
zawirowaniach historycznych, szczęśliwie posiadamy, a na dodatek jesteśmy (ciągle jeszcze)
niezróżnicowani etnicznie. Czy jednak — jeśli prawdziwego społeczeństwa nie stworzymy —
możliwy jest naród „bezspołeczeństwowy”? Tego nie wiem. Być może jest to możliwe i
pokażemy światu nową, polską jakość?
W tym momencie w zasadzie abstrahuję od tych teorii socjologicznych, które głoszą, że
współcześnie pojęcie „społeczeństwa” jest w coraz większym stopniu iluzoryczne, że w ogóle
stare kryteria socjologiczne „wyczerpały się”. Także ten wątek pozostawiam na boku.
Jak by na to nie patrzeć, jeśli zgodzimy się, że jesteśmy narodem, to jesteśmy narodem bardzo
młodym, bo „masy ludowe” (czyli większość) weszły do tego narodu ledwie chwilę temu.
Przez wieki mieliśmy do czynienia wyłącznie z narodem szlacheckim. Polskim oczywiście.
U schyłku żywota straciłem rozeznanie w tych kwestiach i nie mogę niestety zwalić tego na
sklerozę. Chciałbym deklarując się jako Polak, mieć w miarę dobre samopoczucie. Jakoś nie
wychodzi.
I. Polacy a media
2. Czy Polacy „zdurnieli”?
W Polsce funkcjonują zasadniczo dwie opinie (poglądy) na temat relacji telewizja —
widzowie. Zgodnie z pierwszą, mamy światłą, wyrobioną intelektualnie widownię
telewizyjną, zaś nadawcy telewizyjni, kierując się niecnymi intencjami, a nade wszystko
żądzą zysku, wciskają odbiorcom rozrywkę na najniższym poziomie. Według niektórych
można w tym wypadku mówić o teorii spiskowej, zmowie producentów, cyklistów, masonów
i polityków, którzy metodycznie celowo ogłupiają naród. Druga opinia sprowadza się do tezy,
że nadawcy/dysponenci kierują się jak najbardziej szlachetnymi intencjami, za to widownia
jest głupia, nieokrzesana, spragniona prymitywnej rozrywki i notorycznie unika sensownej
edukacji kulturalnej przez telewizję, radio i lekturę gazet, zatem np. autorzy ramówek
telewizyjnych są bezradni, muszą dostosowywać je do niskich, prymitywnych upodobań
telewidzów, a wszakże gotowi by byli zrezygnować z większości reklam i kliknięć, byleby
naród przestał durnieć. W tym drugim wypadku raczej trudno mówić o „zmowie” odbiorców,
jeśli już — raczej o takich, a nie innych gustach i potrzebach kulturalnych szerokich rzesz
społeczeństwa. A więc oczekiwać dnia, kiedy dysponenci mediów popełnią w formie protestu
zbiorowe seppuku.
Do pierwszej z opinii przychyla się zdecydowana większość wypowiadających się w tej
kwestii, do drugiej nieliczni, jak np. we wrześniu ub. roku red. Grzegorz Miecugow z TVN:
4
„Dziś największą słabością mediów jest odbiorca […]. Gdy mówimy o tabloidyzacji mediów,
to mówimy właśnie o tabloidyzacji odbiorców. Na rynku nie można abstrahować od tego,
czego chce widz. To, że filmy Woody’ego Allena chodzą po godzinie 23, to nie jest wybór
właściciela telewizji. To wybór widza, który chce o 20.00 oglądać rozrywkę przaśną.
Telewizje komercyjne zwracają się w stronę większości, która woli >>naparzankę<<” (por.
http://www.pudelek.pl/artykul/43420/miecugow_krytykuje_widzow_tvn_to_oni_sa_najwieks
za_slaboscia_telewizji/4/) .
Ostatnio zaś Ewa Wanat — redaktor naczelna Radia TOK FM w latach 2002-2012 — która
podsumowując statystyki dotyczące preferencji kulturalnych widowni, ocenia lapidarnie, że
„Polacy zdurnieli” (por. http://natemat.pl/55165,polacy-zdurnieli-telewizyjny-obraz-polaka-
malo-ambitny-ignorant-skupiony-na-rozrywce-i-pochloniety-swiatem-seriali).
Charakterystyczne, że widzów bezpardonowo atakują akurat decydenci dziennikarscy.
Miecugow uszczęśliwiał przed laty masy, prowadząc „Big Brothera”, od lat zaś ma związek z
przaśnym i nudnym programem pt. „Szkło kontaktowe”. Wanat z kolei współtworzyła dobrze
się zapowiadające radio.
Wspomnianą relację można, jak sądzę, poszerzyć i rozważać jako problem: Polacy a media w
ogóle, a nawet: Polacy — media i świat. Jest o czym myśleć. Kto ma rację — widzowie,
czytelnicy, kinomani i internauci czy dysponenci mediów? Czy można na podstawie treści
percypowanych na co dzień przez milionowe rzesze widzów, słuchaczy, odbiorców
wszelakich mediów wyciągać uprawnione wnioski dotyczące naszych cech narodowych,
mentalności? Albo tłumaczyć wybory ich odbiorców takimi a nie innymi cechami „charakteru
narodowego”, o ile istnieje coś takiego jak „charakter narodowy”? Czy Polacy „zdurnieli” w
ostatnim czasie? Jeśli Polacy „zdurnieli”, to jakie są źródła i przyczyny polskiej ignorancji?
„Zdurnieli”, to znaczy, że kiedyś nie byli durni? Albo byli mniej durni?
Jeśli „zdurnieli”, to czego ich „durnota” dotyczy? Wiedzy ogólnej o świecie? Umiejętności
pragmatycznego funkcjonowania w rzeczywistości i indolencji w zakresie szeroko rozumianej
komunikacji ze światem i ze sobą? A więc ignorancji wobec poznania? Ignorancji w sferze
estetyki, przekładającej się na bardzo wąski repertuar potrzeb kulturalnych zgłaszanych przez
Polaków? A może chodzi także o umiejętności i jakości społeczne? Czy nasze „społem” to
jest ciągle „malowanka”, jak pisał najpóźniejszy z narodowych „wieszczów”?
Co się tyczy upodobań widowni telewizyjnej, rację wydają się mieć cytowani dziennikarze.
Przeciętny telewidz ma dzisiaj ogromne możliwości wyboru. Fakt, że lekceważy stację „TVP
Kultura”, kanały z dobrymi, a często wybitnymi filmami, interesującą ofertę „National
Geografic”, „Planete”, „Discovery”, „Mezzo” czy „TVP Historia”, jest znaczący. Na pewno
do większości polskich domów może dotrzeć wybitny lub dobry film, spektakl teatru telewizji
z TVP1 lub „Kultury”, wybitny dokument, dobry program historyczny lub publicystyczny,
audycje poświęcone sztuce. A jest jeszcze radio — z programem drugim lub RFM Clasic. No
i nieograniczona ilość godnych uwagi dzieł kultury do znalezienia w Internecie.
Nieprzypadkowo wspomniałem także o czytelnikach. Niedawne (kolejne już) badania
poziomu czytelnictwa w Polsce wskazują na dalszy regres w tej dziedzinie — Polacy omijają
szerokim łukiem nie tylko książki, ale niemal wszystko, co pachnie drukiem, wyłączywszy
5
banknoty i ilustrowany papier toaletowy. Inne nacje (Skadynawowie, Czesi) biją nas na
głowę. Na marginesie: komentujący badania czytelnictwa zwracali uwagę na fakt, że sytuację
ratują po części …uczniowie, którzy rzekomo sięgają po lektury szkolne i czytają je. Jest to
teza wątpliwa i słabe pocieszenie, bo znaczna część uczniów zdaje dzisiaj maturę bez
przeczytania w całości jednej choćby lektury. Także przez studia można, okazuje się,
spokojnie przejść bez mozolnego ślęczenia nad książkami, skryptami i podręcznikami.
Wiemy, że kobiety czytają w Polsce o wiele więcej niż mężczyźni. Co wszakże czytają
oprócz „Pięćdziesięciu twarzy Greya”?
Kino? To już niestety nie czasy „Konfrontacji”. Kino ambitne, zwłaszcza nieamerykańskie,
zdecydowanie przegrywa, sądząc po wyborach widzów, z masową widownią. W cenie jest
trywialna komedia, także polska, wszelkiego typu mordobicia i strzelanki, kreskówki w 3D
oraz — to wyższy poziom — polska tzw. komedia romantyczna lub polska komedia w ogóle.
Znaczące festiwale filmowe to w Polsce instytucje zdecydowanie niszowe.
Internet? Z Internetem jest problem. Od dawna wśród publicystów popularna jest teza, że
ludzie z dostępem do komputerów i Internetu, posługujący się na co dzień nowoczesnymi
technologiami, stanowią swoistą awangardę społeczeństwa, są pionierami innowacyjności.
Pewnie jest w tym trochę prawdy. Cóż jednak można powiedzieć o statusie kulturalnym (i
kulturowym) znaczącej części milionowych rzesz internautów, oceniając go na podstawie
kloacznego poziomu milionów tzw. komentarzy autorstwa anonimowych mieszkańców sieci?
Prymitywizm językowy, wulgaryzmy, anonimowość, nietolerancja, nacjonalizm, szowinizm,
antysemityzm, rasizm lub inna, niedająca się bliżej zdefiniować forma nienawiści do
…wszystkiego i wszystkich. A poza tym? Poza tym preferencje internautów wskazują na
dominujący w wyborach sieciowych kult rozrywki, określonych portali erotycznych i
„towarzyskich”, a jako że Internet daje więcej możliwości niż telewizja, częściej jest to
rozrywka najbardziej trywialna i wulgarna i niekoniecznie wyłącznie pornografię mam na
uwadze, chociaż pornografia w katolickim narodzie cieszy się sporym wzięciem. Rzetelne
strony informacyjne, publicystyczne (te, które nie zamieniły się jeszcze w blogowiska),
kulturalne bądź literackie nie mają szans w konkurencji z „Pudelkami”, grami, portalami
wróżbiarskimi, erotyką i pornografią.
Jaki procent internautów korzysta na co dzień z sieci, kierując się w pierwszym rzędzie
korzyściami edukacyjnymi, a takie możliwości Internet bez wątpienia stwarza? Studiuje przez
Internet? Tego nie wiem. Podejrzewam, że jest to procent nie wyższy niż procent telewidzów
oglądających na co dzień audycje w stacji „TVP Kultura”. Jaki procent internautów,
wchodząc do Internetu, włącza myślenie? Szuka istotnych treści? Czym wreszcie tłumaczyć
fenomen popularności tabletów, zresztą nie tylko w Polsce? Każdy, kto używa komputera i
Internetu do jakiejkolwiek pracy wymagającej zaangażowania umysłowego i intelektualnego,
wie doskonale, że tablet do takiej pracy się nie nadaje. Tablet, podobnie jak smartfon, to
kolejny milowy krok w trwałym zakotwiczaniu człowieka w rozrywkowym i
pseudoinformacyjnym raju. Zniewalania, nie tylko umysłowego, tegoż człowieka, który to
człowiek chętnie skądinąd daje się zniewalać.
6
Uzasadnienie dla decyzji dyrekcja programowa „Polsatu” zawsze znajdzie. My nie
zdejmujemy, ale dajemy wam aż godzinę w niedzielę po północy — powie. Poza tym powie:
weźcie pod uwagę wskaźniki oglądalności — widzów, ściślej: Polaków, tak naprawdę nie
interesuje to, co się dzieje na świecie. Niestety — i jedno, i drugie uzasadnienie będzie
prawdziwe.
Czy zatem rodacy „zdurnieli”?
3. Przesiadka z wozu z sianem do „Ferrari”
Polacy skądinąd przodują w świecie „w temacie” elektronicznych używek typu bankowość
elektroniczna, karty zbliżeniowe czy płacenie przy pomocy komórki. Problem polega jednak
na tym, że pracujemy jednocześnie na opinię cyfrowo-kulturowych troglodytów, którzy co
prawda łatwo i masowo przyswajają sobie świat ekskluzywnych technologii, bo one czynią
życie codzienne łatwiejszym i przyjemniejszym, ale niewiele lub nic nie wiedzą o świecie i w
większości nie wychodzą poza etniczne stereotypy i tradycyjne przekonania o własnej
wyższości między innymi nacjami.
Jest to zadziwiająco zgodne z priorytetami, jakie władza wyznaczyła polskiej szkole —
absolwent gimnazjum lub liceum powinien posiadać możliwie jak najwięcej „umiejętności”,
te zaś muszą pozostawać w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do posiadanej przez
absolwenta wiedzy. Umiejętność logicznego myślenia, kojarzenia faktów, nie jest bynajmniej
mile widziana. Jest w postępowaniu kolejnych rządów, permanentnie od kilkunastu lat
„reformujących” szkolnictwo, jakaś magiczna wiara, że jeśli ktoś nauczył się trzymać
długopis w ręce, to będzie świetnie pisał, a gdy pokaże mu się, jak obsługiwać czytnik,
zacznie połykać pięćdziesiąt audiobuków rocznie. A dwadzieścia usieciowionych
komputerów w szkole, niczym dotknięcie czarodziejskiej różdżki, zamieni nauczycieli w
entuzjastycznych (i mądrych) innowatorów. Wspomniałem o audiobukach, gdyż kilka
miesięcy temu kontrowersje wzbudził projekt przekształcenia bibliotek szkolnych w
…publiczne.3
U progu ostatniej transformacji ustrojowej Polska była komputerową, internetową, cyfrową i
w ogóle medialną pustynią. Ci, którzy podjęli się trudu zaszczepiania na jałowym gruncie
nowoczesnych technologii (niebezinteresownego, rzecz jasna), zwracali uwagę na plus tej
sytuacji i nie bez racji twierdzili, że dzięki niej mogliśmy przeskoczyć kilka epok w
3 Rzecz charakterystyczna, dla wielu polityków i publicystów miarą postępu jest nadal ilość komputerów czy
notebooków przypadających na szkołę (na instytucję) i ilość gniazd dostępowych do szerokopasmowego
Internetu. To oczywiście podstawa, czysto jednak techniczna. Wszyscy się zgodzimy, że bez dostępu do
nowoczesnych technologii Polska nie ma szans w świecie i jest tu jeszcze sporo do zrobienia. W jaki jednak
sposób wzbogaca wiedzę o naszym społeczeństwie informacja, że na Polaka przypada 2,3 młotka na głowę, poza
świadomością, że jesteśmy narodem w jakimś stopniu „umłotkowionym”? Lepiej czy gorzej posługujemy się
młotkiem od Czecha lub Duńczyka? A wszakże Czesi posiadają najpiękniejsze może miasto świata, a Duńczycy
są panami na Grenlandii.
7
dziedzinie cyfryzacji, uniknąć wielu błędów, nie wikłać się w technologie chybione. Miało to
zapewne także znaczenie czysto ekonomiczne, chociaż w Polsce niemodne jest myślenie
ekonomiczne w skali dziesięcioleci. Użytkownicy produktów siermiężnego rynku
elektronicznego spod znaku „Diory” i „Kasprzaka”, pozbawieni dostępu do wysokiej
technologii i nowości w czasach PRL, w skali masowej rzucili się na nowe i coraz to nowsze
zabawki. Internet praktycznie zawitał pod strzechy.
Jest jednak jeden wielki minus tej sytuacji: Polacy nie byli mentalnie przygotowani do tak
radykalnych zmian w dziedzinie informatyzacji i komunikacji. W gruncie rzeczy — nadal nie
są przygotowani. Mówimy przecież o bardzo krótkiej perspektywie czasowej: nie tak dawno
video było szczytem technologii i marzeń użytkowników, dzisiaj nawet Blu Ray jest
przestarzałe. Polacy ochoczo przesiadają się na nowe urządzenia i technologie, nie rezygnując
z nawyków umysłowych i przyzwyczajeń kulturalnych z głębokiej przeszłości. Częstokroć
posiadanie sprzętu najnowszej generacji jest w pierwszym rzędzie symbolem statusu
społecznego i przedmiotem swoistej dumy (plazma, łącze internetowe120 MB, Smart-TV,
najnowszy model smartfona, tablet funkcjonują nierzadko jako znaki przynależności do sui
generis „elity”). Inna sprawa, że rozwój nowych technologii zawsze, i nie tylko w Polsce,
wyprzedza „możliwości percepcyjne” przeciętnego użytkownika sprzętu, niespecjalisty —
któż z nas dogłębnie rozpoznał wszystkie z funkcji i możliwości posiadanego aparatu
cyfrowego (także tego sprzed pięciu lat) lub telefonu z pięciocalowym ekranem i procesorem
tak mocarnym, że jeszcze niedawno byłby dumą posiadacza peceta? Nie jest to praktycznie
możliwe. Problem polega jednak na tym, że jako społeczeństwo przesiadamy się do
cyfrowego świata z mentalnością obciążoną wieloma reliktami z epoki wozów konnych z
sianem, wczesnych ursusów i zetorów lub, w lepszym razie — polonezów i polskich fiatów. Z
mentalnością „ukierunkowaną” i pokiereszowaną przez rozmaite, także historyczne, wpływy
— ze strony religii, ideologii, polityki, gustów estetycznych i in.
Najkrócej mówiąc, Polacy stali się dysponentami ogromnej ilości cyfrowych gadżetów, nie
zaliczywszy żadnego porządnego kursu „cyfryzacji”, nie poznawszy cyfrowego ABC. Żeby
była jasność: nie chodzi w tym momencie wyłącznie o umiejętność włączenia komputera,
smartfona, skopiowania filmu, ściągnięcia programu czy opanowanie podstawowych funkcji
aparatu cyfrowego. Mam na uwadze wiedzę przeciętnego Polakach o możliwościach, jakie w
dziedzinie edukacji dają Internet i nowoczesne media, umiejętność poszukiwania, zadawania
istotnych pytań i odnajdywania odpowiedzi, jak i coś, co można określić jako kulturę
korzystania z nowoczesnych mediów, która wiąże się z procesem permanentnej
samoedukacji. Nazwijmy to etyką korzystania z mediów.
Jest sporo różnych problemów z tą całą „komputeryzacją” i „internetyzacją”, jej
upowszechnienie w Polsce rodzi szereg pytań. Wzrasta waga komunikacji społecznej przy
pomocy Internetu, Panem Bogiem Polaków staje się „Facebook”, ale z drugiej strony mamy
do czynienia za względnie stałą dużą grupą ludzi wykluczonych cyfrowo. Nie zawsze jest to
wykluczenie na własne życzenie, bo nawet jeśli ktoś twierdzi, że po prostu nie jest tym
zainteresowany, cyfrowe desinteressement ma określone przyczyny: wiek, niski poziom
wykształcenia, pochodzenie społeczne, status społeczny, region geograficzny, brak aspiracji
kulturalnych i in. Są powody, aby sądzić, że odsetek Polaków wykluczonych z sieci będzie
8
utrzymywał się na tym samym poziomie. (por.
http://wyborcza.pl/1,76842,6332448,Wykluczeni_cyfrowo_stanowic_beda_grupe_o_coraz_m
niejszym.html) W większości ci „wykluczeni”, co wynika ze statystyk, są odbiorcami
telewizji i radia i na pewno nie oni tworzą grupę najambitniejszych odbiorców.
Tymczasem jesteśmy jednym z najmniej innowacyjnych społeczeństw w Europie i — jak
ocenia Andrzej Arendarski — „nie potrafimy połączyć nauki z biznesem, nieinnowacyjna jest
nasza administracja, biznes i polskie szkoły”4.
Pominę w tych rozważaniach samą (kontrowersyjną) kategorię „postępu”. Czasem,
obserwując nie tylko „medialne” i „okołomedialne” zachowania ludzi, jestem skłonny
przyznać rację tym, którzy twierdzą, że technika, nie mówiąc o „kulturze gadżetów”, jest
dosyć zawodną miarą tegoż postępu. Człowiek tak się przez wieki uwikłał w technikę, że
technika zdaje się przysłaniać „resztę”. Resztę znaczącą. Ale zostawmy rzecz filozofom.
4. Polaków świat nie interesuje
Świat — poza Polską — to inni, „obcy”, ich kultura, język, religia, obyczaje, sposób
myślenia. Inni, „obcy” to jednak również wielosettysięczne rzesze przybyszów ze świata,
którzy — jakby bez udziału naszej świadomości (i naszego „przyzwolenia”) — osiedli u nas,
pracują w naszym kraju, także na nasze konto, o których tak naprawdę niewiele wiemy
(Ukraińcy, Wietnamczycy, Chińczycy, nie mówiąc o starych krajanach: Niemcach,
Białorusinach lub Tatarach). Zastanawiam się więc, na ile rzeczywiście, dysponując
nowoczesnym sprzętem i wysokimi technologiami, tymi rozmaitymi „oknami” i „okienkami”
na świat, zbliżyliśmy się do tegoż świata. A może — paradoks — realnie oddaliliśmy się od
świata jeszcze bardziej? I dystansujemy się od niego co najmniej tak mocno jak od tych
wielotysięcznych rzesz Chińczyków i Wietnamczyków pracujących i egzystujących w Polsce,
których na co dzień nie zauważamy? W jakiejś mierze telewizja i Internet stwarzają ułudę
bycia w świecie.
Szalona, jak na nasze warunki i zapóźnienia zywilizacyjne, cyfryzacja kraju, coraz szybszy,
tańszy i bardziej powszechny Internet, coraz sprawniejsze łącza i łatwiejszy dostęp do niego
bynajmniej nie oznaczają, że staliśmy się nagle, z dnia na dzień, obywatelami Europy i
świata, kosmopolitami w pozytywnym znaczeniu tego słowa.
Polska, a dowodów na tę tezę znajdziemy bez liku, w dalszym ciągu jest krajem
zamieszkałym w znacznej części przez ksenofobów, zaściankiem, w którym kiszą się dwie
przeciwstawne opcje: tych, którzy są za, i tych, którzy są przeciw (pomijając może tego
jednego, który jest za, a nawet przeciw). Tak naprawdę, wszystko jedno, za czym są, i
wszystko jedno, przeciw czemu są — powód zawsze się znajdzie. Oznak, że „usieciowienie” i
4 A. Arendarski — prezes Krajowej Izby Gospodarczej, organizator forum młodych przedsiębiorców. Por.
http://biznes.pl/wiadomosci/wideo/miazdzaca-diagnoza-dla-polski,5470192,wideo-detal.html#play.
9
cyfryzacja pomagają nam w budowie nowoczesnego narodu i światłego społeczeństwa
obywatelskiego, widać jak na razie niewiele, aczkolwiek takie już się zdarzają, z czym musi
zacząć liczyć się władza.
Sądząc po zawartości najchętniej oglądanych w czołowych stacjach programów
telewizyjnych, jak i na podstawie treści czerpanych z innych przekazów i centrów
medialnych, można wyciągnąć wniosek, że Polacy są bardzo szczęśliwi, mając do czynienia
nieustannie z tymi samymi żenującymi pokazami w wykonaniu ciągle tych samych
rodzimych polityków (zainteresowanie polską polityką też nie jest tak wielkie, jak można by
sądzić i jak sądzą sami politycy, czego dowodzą nie tylko pustawe lokale wyborcze),
zaspokajają ich aspiracje trwające od lat zakłady na temat terminu kanonizacji papieża,
żałosne lub infantylne medialne i pozamedialne popisy rodzimych celebrytek i celebrytów
(także aktorów), stare komedie typu „Sami swoi” i „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”,
„Kloss”, „Pancerni”, ponury kontredans smoleński z marszami i kabaretami na Krakowskim
Przedmieściu, kiczowe telenowele, programy wróżbiarskie i erotyczne, kretyńskie
niejednokrotnie występy współczesnych kabaretów, arcydzieła kultury masowej w rodzaju
„Kocham cię, Polsko” i galeria niezmiennie tych samych herosów i heroin przaśnej masowej
wyobraźni, uwzględniając Hankę Mostowiak, Marka Mostowiaka, babcię Józię, Rysia z
„Klanu”, Małysza, Kubicę, Kowalczyk i narodowych kopaczy piłki, chociaż wszystkich
sportowych idoli przebije w najbliższym czasie popularnością Piotr Żyła, bo ten skoczek i
„szołmen” ma wszelkie walory, żeby stać się idolem i ulubieńcem wszystkich Polaków.
Niestety.
Inercję kulturalną (i kulturową) Polaków i niechęć do zmian doskonale uwidoczniają ramówki
telewizyjne „obowiązujące” w okresach świątecznych, „kopiowane” przez dysponentów z
roku na rok — z ciągle tymi samymi filmami i programami. Wpisały się one trwale w rytuał
religijny, a raczej parareligijny, bo taki charakter mają nasze święta, zwłaszcza od kiedy
kolędy zaczęły co roku towarzyszyć Polakom w marketach, reklamie i in. miejscach od końca
października. Uporczywa stabilność świątecznych ramówek zdaje się być zresztą dobitnym
argumentem na rzecz tezy, iż stosunek Polaków do telewizji i mediów ma charakter pewnego
rytuału, rytuał przecież zmian nie lubi.
Niewiele zmienia sytuacja, gdy od czasu do czasu do naszego grajdołka jacyś obcy sprytnie
podrzucą nową zabawkę, a naród zwariuje na przykład na temat jakiejś „Bonanzy”,
„Niewolnicy Isaury”, „Dynastii” (niegdyś) lub „Anny German” (dzisiaj). Nie wspominając o
licencjonowanych tzw. formatach telewizyjnych. Co do nich — przeciętny telewidz zwykle
nie wie, że oglądając „Ojca Mateusza” śledzi dziełko wymyślone poza Polską. Fenomen
wspomnianej A. German zdaje się świadczyć o tym, że polską kulturę popularną nieco
wyższego lotu Polak jest skłonny zaakceptować i uznać za własną z tak trywialnego powodu,
jakim jest zazdrość o niegdysiejszą i dawno u nas zapoznaną gwiazdę piosenki. Rosjanie
zawsze kochali Annę G., myśmy o niej szybko całkowicie zapomnieli, więc teraz należy
udowodnić „Ruskim”, że my ją kochamy bardziej. Skądinąd jest to o wiele milsza forma
rywalizacji międzynarodowej niż przepychanka o prawo do jedynie słusznej prawdy o
katastrofie smoleńskiej, życzmy sobie tedy, aby Rosjanie lub inni obcy nakręcili nam serial o
Ewie Demarczyk, Róży Luksemburg, św. Jadwidze, bitwie pod Iganiami, powstaniu
10
warszawskim lub Mikołaju Koperniku (aczkolwiek ten ostatni to temat etnicznie śliski). W
rewanżu możemy im zaproponować serial o Okudżawie, którego też kiedyś kochaliśmy, ale o
nim zapomnieliśmy — lub o Polakach na Kremlu.
Są bardziej szlachetne wyjątki, rzadkie jednakowoż, jak na przykład „antyksenofobiczny” i
nieźle zrobiony serial „Londyńczycy”. W samej Anglii czy innej Irlandii tematów znajdziemy
na dziesiątki fascynujących fabularnie seriali, ale rodzime telewizje zadowalają się
produkcjami, w których do obrzydzenia pokazuje się ten sam koszmarny widoczek nowego
centrum Warszawy z paroma „drapaczami chmur” (Pałac Kultury ciągle jest najpiękniejszy),
ten sam nagi i niezagospodarowany brzeg Wisły oraz tych samych „wytartych” po różnych
serialach i „szołach” wykonawców. Daleko naszej stolicy do architektury Nowego Jorku (na
szczęście), ale przynajmniej polskie seriale są w tym względzie już bardzo „nowojorskie”.
Pozwalając widzowi zawiesić oko na wysokościach, leczą pewnie jakieś kompleksy.
Polak, patrząc poprzez pryzmat popularności seriali i telenowel, reality show i talk show,
kabaretu i całej nędznej telewizyjnej rozrywki, jak i śledząc statystyki oglądalności,
popularność witryn internetowych, lubi nade wszystko to, co swojskie lub dawno oswojone i
dobrze znane. Owszem, zerknie czasem także na programy informacyjne i dzienniki,
szczególnie na niesprzyjający myśleniu, lecz efektowny „Teleekspres”, te jednak zajmują się
głównie polskimi politykami, a świat poza Polską pokazują w formie migawkowo-
ciekawostkowej. Widownia rośnie jedynie przy okazji tak spektakularnych wydarzeń, jak
konklawe, pucharowy mecz piłkarski, występ Małysza (niegdyś) lub wielka katastrofa.
Tak naprawdę dla Polaków najmniej ważne są same treści serwowane przez media.
Decydując się na odbiór konkretnych programów, szczególnie w telewizji, kierują się
przywiązaniem lub przyzwyczajeniem do ikon. Polacy jako odbiorcy mass mediów
szczególnie dobrze ilustrują starą tezę M. McLuhana „the medium is the message”.
Skorygujmy ją trochę: „the medium is the message and the particular persons” „Masowa”
polska widownia jest w stanie przełknąć prawie wszystko, pod jednym wszakże warunkiem:
że program, serial, kabaret, show, zapowiedź pogody, zapowiedź programowa, programy a la
Drzyzga, dziennik, mają swoistą „gwarancję” w postaci tych samych lub prawie tych samych
„znaków odbiorczej jakości”, a te mają charakter czysto personalny i w gruncie rzeczy dosyć
ograniczony ilościowo.
W okresie PRL przez kilka dekad królowali w telewizji (wymieniam przykładowo) spikerzy
Suzin, Wojtczak, Loska i Wander, konferansjerzy i „celebryci” Kydryński i Dziedzic,
komentatorzy sportowi Ciszewski i Tomaszewski, mieliśmy początkowo jeden, później dwa
kanały telewizyjne, możliwości wyboru były niewielkie. Jednak tak jak i dzisiaj, sympatie
widzów rozkładały się od pełnej aprobaty dla konkretnej „gwiazdy” po coś, co można nazwać
„odbiorem negatywnym”. „Swoimi” — na różnej zasadzie — byli na pewno Suzin i
Ciszewski, ale taka Irena Dziedzic — oglądana co tydzień przez miliony („Tele-Echo) i raz
do roku przez kilkanaście milionów (Festiwal w Sopocie) — drażniła swoją inteligenckością,
manierą prezenterską, intonacją i artykulacją głosu, podobnie jak drażnili (każde z innych
powodów) Kydryński i Loska. Były to jednak persony telewizyjne pożądane, tak jak dzisiaj
aktorka A. Mucha czy szołmen K. Wojewódzki. Podobnie jak teraz — wybór personalny,
11
jakiego dokonywała masowa publika, dawał asumpt do niewybrednych nieraz plotek o idolu
natury osobistej, nierzadko o podłożu antysemickim lub homofobicznym.
Nie sposób racjonalnie wyjaśnić klucza do „pasowania” pewnych akurat gwiazd na idoli
masowej publiczności. Np. wybór Kaliny Jędrusik pozornie wydawał się oczywisty. Otóż
zanurzeni po uszy w obłudzie obyczajowej Polacy, katolicy i zarazem obywatele PRL,
niepartyjni i partyjni, mogli jakby twarzą w twarz, chociaż przy pomocy „szklanego ekranu”
(jak się wtedy mówiło) zetknąć się z tą swego rodzaju sublimacją i kwintesencją „perwersji”
erotycznej, swobody obyczajowej, mogli zatem w zaciszach domowych do woli
„komentować”, obgadywać i krytykować, a jednocześnie patrzeć, chłonąć, pożerać wzrokiem
i uchem zakazane zjawisko. Żona Władysława Gomułki, najprawdopodobniej nieuwikłana w
moralność katolicką, jako największa krytykantka pani Kaliny, symbolizowała postawę całej
rzeszy Polaków. Kościół, poza amboną, nic nie miał do powiedzenia w tej kwestii i dopiero
po zmianie ustroju mógł zacząć walkę z Nergalami i Dodami. Komentator Ciszewski, „nasz
człowiek w telewizji sportowej”, „swój chłop” z Sosnowca i ze stadionu, kochany był przez
masy w zasadzie bezkrytycznie, uroku dodawały mu swojski wygląd, lapsusy językowe i
plotki o jego „słabościach” (gra na wyścigach konnych). Powszechnie też wierzono w jego
magiczne zdolności, tylko jego osoba przy mikrofonie gwarantowała, że drużyna Deyny i
Lubańskiego odniesie kolejne zwycięstwo. Jeśli takiej popularności nie zyskał nigdy
stylizujący się na swojego mistrza Szpakowski, to dlatego, że zawsze widoczna była w jego
mikrofonowym zachowaniu pewna sztuczność, co wynika z nieudolnej stylizacji. Tego
rodzaju gwiazdy pewnie by trwały w naszych mediach do dzisiaj, gdyby nie względy,
nazwijmy to, naturalne.
Niektórzy artyści „na zawsze” weszli do masowej wyobraźni za sprawą aktorskiej
identyfikacji z kreowanymi bohaterami. Nie ogląda się stale od nowa trzech serii „Samych
swoich” ze względu na Władysława Hańczę lub Wacława Kowalskiego, lecz dla Kargula i
Pawlaka, podobnie jak ogląda się w kilku seriach „swojskiego” Franka, który kantuje jak chce
szwabów, a nie Mariana Kociniaka. Uwolnić się z takiej polskiej niewoli niemal nie sposób,
udało się to jako jednemu z nielicznych Januszowi Gajosowi, ciekawe, czy taka sztuka uda się
aktorce znanej powszechnie jako Hanna Mostowiak lub na przykład aktorowi
zaakceptowanemu przez wszystkich, chociaż z przymrużeniem oka, jako Ryś z „Klanu”).
Czym jeszcze tłumaczyć ultrakonserwatyzm Polaków w kwestiach „kulturalnych” i fakt, że ci
sami, „opatrzeni” wykonawcy i celebryci trwają w mass mediach przez lata niczym żywe
lalki kukiełkowe i odnosi się wrażenie, że nigdy nie znudzą się narodowi? Gdy mowa o
naturszczykach w rodzaju K. Cichopek, braci Mroczków lub pań Grycanek, rysuje się pewna
paralela z sezonowymi „gwiazdkami znikąd”, czyli idolami pokroju Janusza Dzięcioła lub
Jolanty Rutowicz z „Big Brothera”. Szeroka publiczność zaaprobowała ich jako „swoich” —
jako projekcję własnych marzeń o karierze, którą każdy w zasadzie może zrobić bez
profesjonalnego przygotowania. W przeciwieństwie do Dzięcioła i Rutowicz Mroczkowie i
Cichopek mieli trochę więcej „szczęścia”: obsadzili kluczowe role w serialu, który nie ma
prawa się skończyć, a w dodatku „eksmisja” z niego głównych bohaterów jest raczej
niemożliwa. Nasuwa się więc pewne skojarzenie z fenomenem radiowej sagi
„Matysiakowie”, która odegrała bardzo znaczącą rolę w przygotowaniu i wychowaniu
12
ogromnej rzeszy późniejszych rzesz odbiorców rodzimych seriali i telenowel. Taki „Klan”
jest swego rodzaju telewizyjną transpozycją radiowego tasiemca.
Mamy w naszym medialnym rezerwacie do czynienia z pozornym ruchem — gwiazdy i
gwiazdki nieustannie rotują, a ich możliwości grawitacyjne nie przewyższają, uwzględniając
wszelkie proporcje, możliwości ciem krążących wokół świecy. Od serialu do serialu, od
„Kocham cię, Polsko” do innego show, marnej bądź żenującej polskiej komedii. Ruch to
pozorny, bo ludzie znani dotąd z jednych produkcji, w kolejnych nie tyle grają, co powielają
pewne zakodowane w świadomości masowej widowni role. Scenarzyści wiedzą, co robią.
Czy w ogóle są w stanie wyjść poza utrwalony autostereotyp aktorski? Czym się różni
Katarzyna Glinka z serialu „Barwy szczęścia” od Katarzyny Glinki z serialu „Tancerze”?
Marek Bukowski lub Krystian Wieczorek tkwią od dawna w scenariuszowym stereotypie
przystojnych facetów z bogatą przeszłością erotyczną i odkrywanymi po latach dziećmi.
Bukowski jest dokładnie taki sam jako lekarz w serialu „Na dobre i na złe” i jako gliniarz w
nowej produkcji „Na krawędzi”. Wieczorek — adwokat w „M jak miłość” — powiela rolę
…księdza z „Plebanii”. Jednaka aż do mdłości we wszystkich produkcjach jest Magdalena
Walach (typ neurastenicznej i nieskoordynowanej ruchowo rudowłosej). Czy Kacper
Kuszewski byłby w stanie zagrać przekonująco rolę Hamleta? Pewnie tak, mając takie
partnerki jak Tamara Arciuch w roli królowej Gertrudy i Dominika Kluźniak w roli Ofelii.
Polska masowa publiczność nie jest wybredna, skutecznie może ją uwieść aktorka mająca
podstawowe problemy z dykcją i artykulacją. Lub koordynacja ruchową. Dodajmy, że
widownia głosuje przez lata na te same gwiazdy w plebiscytach typu "VIVA! Najpiękniejsi"
Także „Wiktory” otrzymują na ogół sami swoi (może wśród nich pojawić się nawet
prezydent), chociaż w tym wypadku publiczność przyznaje tylko jedno wyróżnienie.
O roli wszelakich plebiscytów w kreowaniu trywialnych zachowań szerokiej publiczności
należałoby napisać osobno. Plebiscyt widowisko „VIVA! Najpiękniejsi” — jedno z
najbardziej żenujących — połączone jest z akcją charytatywną "I Ty możesz sięgnąć gwiazd".
„Siercoszczipatelnyj” marketing to często stosowany chwyt, który pozwala publiczności
zaakceptować targowisko rozpasanej trywialnej próżności. Inna sprawa, że — sądząc po
wpisach na forach — publiczność jest zazwyczaj rozemocjonowana zachowaniem gwiazd
(szczególnie wtedy, gdy nie wiadomo, czy idol gra rolę nietrzeźwego, czy rzeczywiście jest
„pod wpływem”), kreacjami, rotacjami partnerskimi i ma o czym plotkować. Niewiele się te
zachowania współczesnej gawiedzi różnią od zachowań tzw. mas ludowych na festynach czy
„imprezach” urządzanych przez jaśnie państwo czy możnowładców w czasach feudalnych.
W popularnych serialach od lat pojawia się sporo utalentowanej i ciekawej pod względem
aktorskim młodzieży, jednak upodobania widowni są najwidoczniej takie, jakie są.
Publiczność nie oczekuje popisów gry aktorskiej — pożąda stereotypów ról i stereotypów
odgrywanych sytuacji „z życia”. Można odnieść wrażenie, że im słabszy pod względem
warsztatu artystycznego aktor (aktorka), tym jesteśmy bliżej akceptacji i aplauzu ze strony
widza. Niewyklucznone, że w najbliższych latach produkcje typu „M jak miłość”, „Klan”,
„Na wspólnej” lub „Przepis z życia” zastąpione zostaną całkowicie przez tzw. seriale
dokumentalne, które obecnie przyciągają masową widownię do „Polsatu”. Grają w nich
przecież sami naturszczycy. Coraz bardziej atrakcyjne stają się dla widzów samorodne,
13
„domowe” produkcje kulturalne zamieszczane w Internecie („You Tube”), w wykonaniu
kompletnych amatorów, często skądinąd w jakiś sposób utalentowanych. Z tej perspektywy
patrząc, przyszłość gwiazdek, którymi „z klucza” obsadza się seriale, komedie romantyczne i
programy rozrywkowe, jest raczej niepewna.
Na razie jesteśmy świadkami sytuacji paradoksalnej. W polskich serialach, telenowelach i
produkcjach rozrywkowych obowiązuje od dawna niepisana zasada „równać do braci
Mroczków”, jednak obejrzenie paru odcinków „M jak m” zdaje się dowodzić, że panowie
Mroczkowie starają się wykonać powierzone im zadanie w miarę uczciwie, „starają się”, jak
mogą, jako „aktorzy”, natomiast rola profesjonalnych „wielkich gwiazd” sprowadza się
nierzadko do obecności i odczytywania dialogów z wywieszonych poza zasięgiem kamery
plansz. Brak profesjonalnego podejścia do wykonywanej pracy najwyraźniej nie razi widzów.
Cała ta sytuacja jest na rękę …księgowym z największych polskich stacji telewizyjnych. Nie
dysponują one budżetami na poziomie najbogatszych telewizji światowych, inwestowanie zaś
w nowych wykonawców i w nowości kosztuje. I jest niepewne.
Owa pozbawiona dystansu intelektualnego wierność mas wobec rodzimych gwiazdek
przybiera, co już sugerowałem, postać swoistego kultu ikon, a kult zazwyczaj nie sprzyja
refleksji. Wiadomo, że jesteśmy narodem ultrakonserwatywnym w dziedzinie stricte religijnej
i okołoreligijnej, a trwanie w religii (czy raczej przy religii) w wypadku Polaków nie jest
funkcją indywidualnej „rozmowy z Bogiem”, lecz raczej odruchem stadnym, wspólnotowym,
zorientowanym na ikony świętych, z Matką Boską na czele, miejsca święte i pielgrzymkowe
oraz osobowo-materialno i geograficzne konteksty wiary (ksiądz i jego status, parafia,
odpust).
Zdaję sobie sprawę, że paralele między religią a kultem gwiazd mogą wydawać się
kontrowersyjne, zwróćmy jednak uwagę na przykład na fakt, czym jest współcześnie kult św.
Patryka w Irlandii. Otóż święty ten stał się — nie tylko w samej Irlandii — jedną z ikon
kultury popularnej, masowej, produktem przemysłu rozrywkowego, jako taki zaczyna zresztą
z powodzeniem funkcjonować także …w Polsce, czemu sprzyja nadwyżka empatii, jaką
cechuje stosunek Polaków do Irlandczyków po Euro 2012. Najwidoczniej, o ile spełnione
zostaną pewne warunki, ksenofobicznie nastawiony do świata Polak czasem jest w stanie
zaadoptować, uznać za „swoich” także „odmieńców: kulturowych, czy to rodzinę Kennedych
(na czele z Johnem), czy to niewolnicę Isaurę, czy bogatą Krystle Carrington, Bobby Vintona,
nawet Rosjankę Ałłę Pugaczową, Czeszkę Vondračkovą, przeformatowanego ojca Mateusza i
piłkarza Olisadebe. Gdy się jednak zaprze, to „obcemu” nic nie pomoże, czego na własnej
skórze doświadcza ostatnio piłkarz Obraniak. Św. Patryk św. Patrykiem — w Polsce jako
produkt przemysłu dewocjonalnego, gadżeciarskiego i „imprezowego”5 funkcjonuje przede
wszystkim beatyfikowany Jan Paweł II.
Nie dyskredytuję bynajmniej seriali i telenowel. W pewnych momentach robią one dobrą
robotę, promując pewne pozytywne postawy i akcje społeczne i, być może, w jakimś stopniu
5 Por. setki imprez, religijnych i świeckich, naukowych i popularnych, które „podpinają się” pod
beatyfikowanego.
14
pomagają Polakom wychodzić z zaścianka. Pojawiają się w nich od dawna wątki, których
bohaterami są ludzie innego koloru skóry (też na ogół …Polacy), ludzie z zespołem Downa,
trzeźwi alkoholicy, a od niedawna coraz częściej wątki z bohaterami homoseksualnymi i
obywa się w tym wypadku bez protestów społecznych i doniesień do prokuratora z prawej
strony Sejmu. Z innej perspektywy patrząc, produkcje te (myślę cały czas o rodzimych) w
większości wyraźnie stronią od wątków semickich (wyjątkiem jest „Na dobre i na złe”).
Ponadto polskie seriale i telenowele są w sposób doskonały apolityczne (co czyni ich
bohaterów niezbyt realnymi), nie sprzyjają więc edukacji odbiorców w tej dziedzinie.
Wyłączywszy produkcje typu „Plebanii”, nie podejmują też na ogół tematów dotyczących
religii, stosunku do religii, stronią jednak od stereotypu „Polaka-katolika” i „Matki-Polki” (w
„Plebanii” jedna z „matek-Polek” porzuciła rodzinę i zwiała do Australii; na plebanijnym
posterunku została babcia Józia-Polka), jak i wątków ateistycznych lub agnostyckich.
II. Polak — megaloman i ksenofob?
5. Dygresja o narodowej żebraninie
Większość Polaków bardziej niż światem, nawet tym najbliższym, sąsiedzkim (kraje, z
którymi graniczymy, także przez morze), interesuje się tym, co sądzą o Polakach nie-Polacy.
Odnoszę czasem wrażenie, że czekanie na jakąkolwiek pozytywną opinię przedstawicieli
innych nacji o naszej nacji lub oczekiwanie na najbardziej nawet błahy sukces rodaka (-ów) w
dziedzinie „wszystkojednojakiej” jest najważniejszym codziennym zajęciem Polaków. Może
trochę się pomyliłem: Polacy potrafią bardziej czynnie zadbać o „właściwą” opinię świata o
nich, często po prostu „żebrząc” o byle ochłap, komplement, kurtuazyjną daninę, która
poprawiłaby im na trochę samopoczucie. Tak czy siak, jest to przejaw jakiegoś ogromnego
narodowego masochizmu, wynikającego może z niskiej samooceny, zaś narodowych technik
automasochistycznych wypracowaliśmy sobie bez liku, poczynając od kultywowania
przegranych wojen i powstań, katastrof, zamiłowania do pielgrzymowania do miejsc świętych
i biczowania się, nie zapominając o lanym poniedziałku. Przy tym — jesteśmy jako naród
najprzedniejszymi w Europie megalomanami.
Polska żebranina o dowody uznania w świecie przybiera bardzo różne kształty — od
trywialnych po bardziej wysublimowane. Zwraca się oto na przykład nasz rodak do „Angola”,
„Szwaba” czy „Japońca” (używam powszechnie obowiązującej w Polsce nomenklatury) z
prośbą nie do odrzucenia: „A powiedz po polsku: ‘chrząszcz brzmi w trzcinie w
Szczebrzeszynie’. I cóż ma taki biedak, wzięty Zagłobowym fortelem, zrobić? Duka z
grzeczności, jak potrafi, a Polak się cieszy ze swojej kulturowej i językowej wyższości,
śmieje jak głupi do sera, bo ma naoczny dowód, jaki ten Angol czy Chinol jest „niekumaty” i
pocieszny. Jest to najprostszy i niezawodny sposób na poprawę narodowego samopoczucia.
Już w latach 60. ub. wieku co bardziej oblatani w zwyczajach polskich wykonawcy,
wychodząc na scenę festiwalu piosenki w Sopocie, deklarowali: „Dżen dobry Polska. Ja
Czebie kochać”, a wytworna socjalistyczna widownia dostawała zbiorowego orgazmu.
Piosenka była w Sopocie tylko marnym dodatkiem do dania głównego. Do dzisiaj ulubioną
15
grą Polaków tam, gdzie warunki na to pozwalają, jest nauczenie obcokrajowca podstawowego
zestawu słów nieprzyzwoitych w języku polskim.
Wyrazem żebraniny o komplementy i wyrazy uznania ze strony świata jest również żmudne i
skrzętne ich zbieranie i popularyzowanie w gazetach, na portalach, w telewizji i innych
mediach, tak jakby najważniejszym zadaniem mediów było umacnianie w narodzie
przekonania, że jesteśmy pępkiem świata. Polak znów strzelił bramkę w trzeciej lidze
włoskiej. Polak najlepszy w jeździe rowerem schodami na 101. piętro chińskiego wieżowca.
To Polak wymyślił najbezpieczniejsze resory, ale mu ukradli pomysł. Polscy uczeni jako
pierwsi na świecie wynaleźli nową uszczelkę do pompki w kosmicznym sraczu. Polak był
pierwszy na Księżycu. Polak znów nie dostał Nobla, Francuzki rozrywają polskich
hydraulików. Justyna przegrała, ale wygrała moralnie, bo nie choruje na astmę. Papież
Franciszek idzie wyraźnie drogą wytyczoną przez polskiego papieża. Polacy pierwsi skroplili
tlen, Francuzi byli wściekli, a dobrze tym „żabojadom”! „Panie Turek, kończ pan już ten
mecz!” („Turek” to nie nazwisko w tym wypadku).
Komplementów nigdy nie dosyć. Nie zanosi się na to, żebyśmy zostali mistrzami świata w
piłce nożnej lub prześcignęli Niemców w sztuce budowania długich i dobrych autostrad, ale
na pewno jesteśmy mistrzami globu w sztuce kadzenia samym sobie. I sztuce narodowego
cierpiętnictwa. Niesamowita to „psychiatryczna” mieszanka cech.
Niewątpliwie z naszej narodowej inklinacji do megalomanii i masochizmu wynika
umiejętność „przekabacania” porażek i klęsk w rzekome „moralne zwycięstwa”. Media
wypracowały i eksploatują swoisty i bardzo produktywny topos „skrzywdzonego i
pocieszającego się Polaka”. Krzywdzące dla Polaków może być zrządzenie Losu, na przykład
gdy aura zafunduje nam potop na Stadionie Narodowym chwilę przed ważnym meczem, co
ma usprawiedliwić fakt, że komuś zapomniało się zasunąć dach, ale zazwyczaj najbardziej
krzywdzą Polaków inni, „obcy”. Nie potrafimy od niepamiętnych czasów wygrać ważnego
meczu w piłkę nożną na ogół z winy sędziego, brutalności przeciwników, a w ostateczności
braku właściwego orła na koszulkach, w każdym razie „optycznie byliśmy lepsi”, „mieliśmy
przewagę”, a trio z Dortmundu po raz kolejny udowodniło światową klasę i w najbliższym
okienku transferowym in extenso przejdzie do Realu. Ponieśliśmy sromotną klęskę na Euro,
lecz przecież mamy „wspaniałych”, „najlepszych kibiców”. Polak wynalazł sto lat temu
„pasek stanu”, ale nie pamiętają o tym twórcy programów komputerowych. Powstanie
listopadowe o mało co nie zakończyłoby się zwycięstwem Polaków. Nasze wyższe uczelnie
plasują się na ostatnich miejscach światowych rankingu, ale za to nasi gimnazjaliści spisują
się rewelacyjnie w testach PISA6. To Polak wynalazł lampę naftową, dlaczego zapominają o
tym wielkie koncerny paliwowe? Topos pocieszenia w obliczu ewidentnej „krzywdy” Polaka
(-ów) wykorzystują nie tylko media sportowe i portale w rodzaju „Wirtualnej Polski”.
Godzi się wspomnieć, że tak w ogóle, spośród wszystkich „obcych”, najbardziej „krzywdzą”
Polaków Żydzi i oni też zajmują od dawna pierwsze miejsce na liście ich największych
„wrogów” (por. wspomniane wyżej komentarze internetowe — pretekstem do antysemickich
wynurzeń może być w polskim Internecie dosłownie wszystko). Przez setki lat dwie kultury,
6 Przekonując, że nie są analfabetami.
16
polska (szlachecka i chłopska) oraz żydowska, żyły na tych ziemiach we względnej
symbiozie. Coś się zaczęło psuć od drugiej zwłaszcza od połowy wieku XIX.
Dwudziestowiecznymi symbolami tragicznych losów obu narodów staną się z jednej strony
posadzone przez tysiące Polaków ogrodzie Jad Waszem w Jerozolimie drzewa
upamiętniające Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, z drugiej — Jedwabne, Kielce,
marzec 1968 roku. Niemca, jako odwiecznego wroga Polaków, zastąpił — po Żydzie —
Rosjanin lub — to bardziej pojemna nazwa — „Ruski”. Tak można sądzić na podstawie
rusofobii charakterystycznej nie tylko dla środowisk skrajnej prawicy i niektórych ośrodków
życia religijnego (por. „spory” o katastrofę smoleńską).
Przełykamy od czasu do czasu gorzkie pigułki, jak na przykład że w takiej Norwegii opinię
mamy, na własne niejako życzenie, całkiem „zagwazdraną” (jak by powiedział Witkacy) lub
że czyjeś prominentne polskie żony i narzeczone skradły futra (?) w sklepie w Nowym Jorku,
natychmiast jednak pocieszamy się, że na Wyspach jesteśmy trzecią po Anglikach i
Hindusach nacją, ale nie rusza nas fakt, że tworzymy tam swoiste getta zamknięte na inność, a
prasa angielska nie zawsze niesłusznie żali się na Polaków. I żebrzemy dalej o komplementy,
chwilę po wyborze nowego papieża oczekujemy od niego — to już jest w pierwszym rzędzie
„modus operandi” polskich dziennikarzy telewizyjnych i radiowych — specjalnych atencji
dla całego narodu i naszego języka. Nie mogąc doczekać się od rządu amerykańskiego
ułatwień wizowych dla Polaków, komplementujemy się sami. Nasza bezkrytyczna miłość do
Ameryki zasługuje skądinąd na osobną refleksję, bo dobrze pokazuje pewien rodzaj
kompleksów. Amerykanie wszakże są dla Polaków jedynymi pożądanymi „obcymi”.
Niestety, w tej żebraninie, w absolutnej zgodzie z narodowymi gustami i absolutnej
niezgodzie z rozbuchanym poczuciem dumy i godności narodowej, celują także dziennikarze,
sprawozdawcy, publicyści i komentatorzy — również z czołowych opiniotwórczych gazet i
stacji. O ile brak dystansu wobec siebie i swojej najbliższej rzeczywistości, w tym do spraw
bogoojczyźnianych, można w jakiejś mierze zrozumieć w wypadku zwyczajnego,
przeciętnego człowieka, statystycznego konsumenta telewizji i użytkownika Internetu,
postawę taką raczej trudno zaakceptować u profesjonalnych dziennikarzy, którzy uważają się
za pępki może nie świata, ale rodzimej telewizji i rodzimej prasy7. Inna sprawa, że nie
wiadomo dokładnie, czy taka dziedzina jak dziennikarstwo jeszcze w ogóle istnieje, może jest
to już głównie „komentatorstwo” i gadulstwo — bez zasad. Albo „przybudówka” do
popkultury.
Żebranina o uznanie dla naszych narodowych przymiotów przyjmuje czasem tak
karykaturalne i groteskowe formy, jak pakt o wieczystej przyjaźni między narodami polskim i
irlandzkim zawarty na Euro 2012 przez opitych piwem kibiców reprezentujących obie nacje.
Usłużni żurnaliści, oni zawsze są na posterunku, natychmiast dorobili do tego odpowiednią
historyczną ideologię. Otóż Irlandczycy są podobno bardzo podobni do Polaków, lub
odwrotnie, mamy wspólną historię, podobne zwyczaje, charaktery narodowe i temperamenty,
7 Czasem odnoszę wrażenie, że na dziesiątkach kierunków dziennikarskich na polskich uczelniach najważniejszą
zasadą, jaką się wpaja adeptom, jest przykazanie, że jeśli będziesz robić wywiad z obcokrajowcem, w pierwszej
kolejności zapytaj go, co sądzi o Polsce i Polakach. Zwłaszcza gdy jest noblistą, którego epokowe odkrycia
zmieniły oblicze nauki, bo większości Polaków jego odkrycia w ogóle nie interesują.
17
mimo że Irlandczycy tradycyjnie grodzą się kamiennymi a my drewnianymi płotami, jednako
lubimy wódę (nawet pod postacią whisky) i piwo, a polskie piwo jest oczywiście najlepsze w
świecie, co przyznają przecież sami Irlandczycy. Irlandczyk więc to prawie Polak, może
trochę bardziej rudy, ale i u nas nieco rudych się znajdzie. Mało kto się zająknie, że tak
naprawdę połączyła Polaków i Irlandczyków na Euro właśnie miłość do publicznego picia
piwa i sikania na ulicach oraz pilna potrzeba psychicznej rekompensaty za sromotne klęski
drużyn narodowych. Mało kto zauważy, że Irlandczykom, tak się składa, o wiele lepiej niż
nam wychodzą wspólne śpiewy, że wpłynęli oni na „kształty” Ameryki, a my nieszczególnie
(poza Puławskim i Kościuszką), a zwłaszcza umyka to, że wszelkie analogie historyczne i
charakterologiczne są w wypadku Irlandii i Polski mocno naciągane, na co wskazywał dawno
temu Norman Davis. Polska społeczność w Irlandii, podobnie jak w Anglii, żyje „odrębnie”.8
Jak by na to nie patrzeć, pęd Polaków do w miarę refleksyjnego zgłębiania świata istniejącego
realnie poza Polską jest mniej więcej taki, jak wysiłek intelektualny narodu irlandzkiego, by
poznać dzieje „romansu” Mieszka I z Czeszką Dobrawą, życie intymne Piotra Skargi,
dogłębnie zrozumieć przyczyny rozbiorów Polski oraz braku na co dzień uśmiechu na
twarzach Polaków i prawidłowo rozróżniać Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Żeby było
sprawiedliwie: pewnej potocznej wiedzy o Anglii i Irlandii dostarczają dzisiaj wielu Polakom
przekazy oralne lub mailowe od członków rodzin, którzy wyjechali do tych krajów za pracą.
Czy jest to wiedza wiarygodna, zważywszy na wyraźną tendencję emigrantów polskich do
tworzenia gett narodowych i kulturowych, niechęć do asymilacji, na co wskazują liczne
badania socjologiczne? Chodzi być może bardziej o wiedzę dotyczącą świadczeń socjalnych
w tamtych krajach.
Wspomniałem, że Polak jest istotą nadzwyczajnie wyczuloną na kwestię dumy i godności
narodowej. Polak od wieków czuje się istotą przynależną do narodu wybranego, chociaż za
dobrze nie orientuje się w kwestii, kto i kiedy jego naród wybrał na naród wybrany. Niech
ktoś powie, że mesjanizm polski to relikt dawnej przeszłości, że nie mamy na co dzień do
czynienia z różnymi przejawami myślenia mesjanistycznego, także w mediach, trzeba go
będzie odesłać do książek prof. Marii Janion i innych źródeł. Dzisiejszy mesjanizm może
przejawiać się w formach patetycznych (recytacje wierszy romantycznych nad trumnami —
Andrzej Gwiazda przy ekshumacji zwłok znanej działaczki solidarnościowej, retoryka
dotycząca katastrofy smoleńskiej w kręgach skrajnej prawicy, poezja „bieżąca” Jarosława
Marka Rymkiewicza, „Ballada smoleńska” w wykonaniu Jana Pietrzaka) lub w wersji
trywialnej (stadionowe i „strefowe” wykonania hymnu „Polska, Biało-czerwoni!”). Pojawia
się w wielu interpretacjach i ocenach życia i dzieła (z pontyfikatem włącznie) Jana Pawła II.
8 Tak przy okazji, na osobną uwagę zasługuje bałwochwalczy stosunek wielu dziennikarzy do hymnu
narodowego wydobywającego się mocno, lecz niespójnie z tysięcy pijanych polskich gardeł na stadionach czy w
ogromnych sikalniach, zwanych urzędowo strefami kibica (przypomnę w tym miejscu, że pewnemu satyrykowi
za rysunki kup polskich psów udekorowanych, chodzi o kupy, w barwy narodowe, wytoczono proces). Niemniej
i tak za najlepszy polski tekst śpiewany uznaje się niemal powszechnie ten pod tytułem „Polska, Biało-
czerwoni!”, a telewizja publiczna z upodobaniem pokazywała jego wykonania również przez kibiców obcych,
choćby hiszpańskich. Oczywiście lepsze to wszystko niż burdy i wojny wszczynane przez hordy
nacjonalistycznych kiboli pod hasłem „Bij Ruskich!”.
18
Najczęściej jednak przybiera formę groteskową: poetyka sporów o katastrofę smoleńską,
wystąpienia uliczne i „uniwersyteckie” „narodowców”, „umetafizycznienie” kategorii narodu
w prasie ultraprawicowej, absolutna i nieustająca wiara w naszą narodową piłkarską
jedenastkę. Można domniemywać, że głębokie przekonanie, iż narodem polskim w sposób
specjalny kieruje Opatrzność, podziela znaczna część Polaków.
Jak się ma owa rozdmuchana do potęgi „entej” megalomania narodowa do masochistycznego
oczekiwania na komplementy ze strony „od świata” w sytuacji, kiedy Polacy kompletnie nie
interesują się światem? Dlaczego w polityce globalnej i w mediach światowych Polska i
Polacy praktycznie nie istnieją? Nawet nasza rola w polityce europejskiej, unijnej, jest o wiele
bardziej skromna, marginalna, niż wmawiają nam nasze polityczne tuzy.
6. Świat, czyli swój dom
Powie ktoś w formie kontrargumentu do tezy o megalomańskiej i ksenofobicznej mentalności
narodu, że Polacy masowo wyjeżdżają za granicę, a więc jednak poznają świat. Prawda to.
Wolność wyjazdów zagranicznych to jedna z niewątpliwych zdobyczy społeczeństwa po
zmianie ustroju. W pierwszych latach transformacji były to głównie masowe ekskursje
handlowe, publicyści (polscy) podziwiali spryt i zaradność Polaków. W ostatnim czasie
miliony rodaków udają się co roku na wakacje według schematu: dom — lotnisko —
miejscowość i plaża gdzieś na południu Europy lub północy Afryki. Lub zimą — na stok w
jakiejś miejscowości alpejskiej. Czy jednak te ekskursje przekładają się sensownie na głębszą
wiedzę o świecie? Może bardziej na wiedzę o wybranych lotniskach, liniach lotniczych,
strefach wolnocłowych, hotelach i pensjonatach, darmowych śniadaniach, plażach i stokach
narciarskich? Udział w wycieczkach typu „Zamki Loary w 7 dni”, „Europa Zachodnia w dwa
tygodnie” niewiele w tym zakresie zmienia.
Polska — kraj z długimi okresami, historycznie patrząc, dostępu do morza — nigdy nie była
krajem masowo wypuszczającym w świat podróżników, chociaż mamy i my swój wkład w
pewne odkrycia geograficzne. Już kilka wieków temu zaznaczyliśmy ślad w literaturze
podróżniczej, myślę o diariuszach z podróży prowadzonych przez polskich szlachciców i
magnatów, zresztą z nie byle jakim talentem literackim i inwencją antropologicznokulturową.
Jeszcze przed wojną działała w Polsce Liga Morska i śniły nam się własne kolonie. Mieliśmy
co prawda swego rodzaju „kolonie” na Wschodzie, gdzie szlachta polska kultywowała żywot
i zwyczaje znane z centrum i w miarę łaskawie, czyli po ludzku, traktowała autochtonów.
Owszem, Polak miał opinię walecznego, bitnego, często brał udział w wyprawach wojennych,
zdobywając przy okazji — jak Jan Chryzostom Pasek — jakąś wiedzę o świecie; czy zawsze
chętnie to czynił, to już mniej pewne. Ojczyzna w potrzebie? Zgoda, mocium panie, ojczyzna
ważna, lecz ważniejsze żniwa, panie dziejku, żniwa — ojczyzna nie zając, nie ucieknie. W
końcu uciekła, chociaż przez dwa stulecia niby obowiązywał apel Mistrza Jana z „Pieśni o
spustoszeniu Podola przez Tatarów”:
„Wsiadamy? Czy nas półmiski trzymają?
19
Biedne półmiski, czego te czekają?
To pan, i jadać na śrzebrze godniejszy,
Komu żelazny Mars będzie chętniejszy.
Skujmy talerze na talery, skujmy,
A żołnierzowi pieniądze gotujmy!
Inszy to darmo po drogach miotali,
A my nie damy, bychmy w cale trwali?”
Cały świat dla przeciętnego szlachcica stanowiły dworek i okolica wraz z sąsiedztwem,
dworek i okolica to było coś więcej niż świat. Polak, owszem mógł poprzyglądać się
dziwnym zwyczajom „obcych”, czasem wyciągał inteligentne wnioski, nawet z odrobiną
zrozumienia, bo nie pełnej tolerancji (wspomniany Pasek), ale zawsze ciągnęło go do domu,
bo jakże to tak? Nie zasłaniać okien na noc? Kłaść się nago spać? Żeby robactwa z ubrania
dziennego do łóżka nie wpuszczać? Czy to jest wystarczający argument? Toć chyba lepiej z
robactwem, ale w ubraniu!
Predylekcja do zasiedziałego stylu życia (półmiski mocno trzymały!), do miejsc oswojonych
przez przodków, do „swojego” i swojskiego, przenika na wskroś literaturę staropolską, a
sposób myślenia budowany jest w oparciu o ostrą opozycję „swój”-„obcy”. „Obce” traktuje
się jako samo zło, potencjalne niebezpieczeństwa — dla „własnej” religii, własnych
obyczajów, dla „swoich”. W najlepszym przypadku — dziwność, osobliwość. Ideałem było
utrzymanie stanu posiadania, nie tyle w kwestiach ekonomicznych, bo wielkie majątki z
biegiem lat najczęściej bezmyślnie trwoniono, ale „intelektualnych” i „mentalnościowych”, tj.
w sposobach myślenia i w obyczaju. Za wrogie traktowano więc wszelkie przejawy
innowacyjności oraz „synczyzny”; „synczyzna” bowiem to konieczność otwarcia na świat,
podróżowanie, szczepienie na rodzimym podłożu nowoczesnych, tedy „obcych”, wrogich, z
definicji niebezpiecznych zwyczajów, „synczyzna” to rodzaj kulturowego (i religijnego)
wallenrodyzmu, wszelkie więc jej przejawy musiały być, w imię tradycji i religii, którą
zresztą „spolonizowano”, tępione. W sposób genialny, bo m.in. przez lekką stylizację
persyflażową, pastiszową i parodystyczną, pokazuje konserwatyzm myślowy Polaków nasza
fikuśna gatunkowo epopeja narodowa „Pan Tadeusz”, do której jednakowoż — wbrew
nadziejom autora — większość czytelników (nie tylko w czasach wieszcza) nie dorosła. Zaś
przenikliwą diagnozę i recepty na uzdrowienie daje „Trans-Atlantyk”, wyrzucany z lektury
szkolnej przez prawicowych ministrów z korzyścią dla …„Quo vadis?”.
I stało się, że Polacy, postrzegający w świecie poza Polską wyłącznie zagrożenia i
osobliwości, lękający się tego świata i w swojej szlacheckiej masie stroniący od niego, sami
stali się pewną osobliwością na skalę europejską, czyli światową, „pawiem i papugą”, jak
mawiał ten niższy i szczuplejszy z wieszczów. Wokulscy, konfrontujący nasz zaścianek z
cywilizacyjnymi zdobyczami świata, krytykujący polską gnuśność i inercję, przyjdą później i
będzie ich za mało, szybko się zresztą zniechęcą polską mentalnością, zabraknie im
konsekwencji i wytrwałości. Lub padną ofiarą spóźnionego myślenia romantycznego. To
między innymi dlatego kapitalizm tak długo nie miał u nas szans.
20
Holender, Anglik, Portugalczyk czy Hiszpan mustrował się na statek i znajdował dziwną,
masochistyczną wręcz przyjemność w pokonywaniu niewygód, przezwyciężaniu
niebezpieczeństw i poznawaniu Nieznanego, przy okazji odkrywał, że masochistyczne
przygody, podejmowane często z czystej ciekawości świata, mogą przynosić wymierne
korzyści ekonomiczne i kulturowe, Polak zaś trwał przy — mnożących się jak grzyby po
deszczu — sanktuariach maryjnych, kapliczkach i kaplicach, miejscach świętych oraz przy
parafiach, odpustach, targach, jarmarkach i powiatowych sejmikach, a faworyzowanymi przez
niego formami ruchu były polowanie, jazda konna, powożenie, kulig, grzybobranie,
ucztowanie, polonez od święta i zajazd. Jego głowę, prócz troski o bezpieczeństwo oraz cześć
Najświętszej Panienki i dbałości o poważanie narodowej religii i rodzimego obyczaju,
wypełniały głównie wieści i plotki z najbliższego sąsiedztwa, epokowe wydarzenia z okolicy
(typu: w N. urodziło się cielę o dwóch głowach) oraz sprawy prywatne. Trzeba może jeszcze
dodać, że poważnym wysiłkiem intelektualnym było od zawsze spieranie się, rozstrzyganie
sporów, która Matka Boska — Częstochowska, Ostrobramska, Licheńska lub jeszcze inna —
jest ważniejsza, lepsza.
Polak, ergo przez wieki szlachcic, był — w swojej świadomości i często realnie — absolutnie
samowystarczalny, miał „własną” religię, spławiał Wisłą w świat zboże i dobrze zarabiał,
hodował, co mu było potrzebne, a ze szczególnym upodobaniem konie, gęsi, swinki i pawie,
delektował się piwem i trunkami własnej produkcji, z obcych cenił co najwyżej węgrzyna,
miał pieniądze, chociaż nie plamił honoru jakimiś tam inwestycjami, a zwłaszcza lokatami w
przyszłość, ba, gdy tylko chciał, chwytał za pióro i tworzył sobie swoją własną literaturę
„domową”. Żył tu i teraz. Po epikurejsku, niech nam Epikur wybaczy! Nie był zależny od
świata i zaiste świat nie był mu do szczęścia potrzebny. Miał fantazję, a więc demokrację
pierwszą w Europie zbudował9 i z tej fantazji u progu ją wykoślawił. Miał gest, więc od czasu
do czasu rzesze „obcych”, gnębionych gdzieś w świecie za religię i przekonania, przyjął
miłosiernie na swoje łono. Odwidziało mu się, poczuł w „heretykach” zagrożenie dla
„własnej” religii, a może bardziej „ekonomii”, to ich po prostu wywalał, nawet niejaka
korzyść materialna z tego była. Ładnie ten obrazek dawnych Polaków wygląda w literaturze:
swojsko tu, sielsko, nawet obce muzy oswojono, spolszczono, że stały się jakby bardziej
nasze, polskie. Jak bociany i wierzby, które z definicji są wybitnie polskie i użyteczne, bo
rozwiązują problem dzieci i fujarek.
Owszem, pamiętamy, że w XIX wieku zaczęła się — falami — epoka wymuszonych wielkich
polskich podróży w świat. Pamiętamy emigrację, a właściwie dwie wielkie emigracje:
polityczną popowstaniową (w tym elit kulturalnych i politycznych) i tę za Wielką Wodę, „za
chlebem” (to głównie chłopi). W XX wieku pojawiły się ich „repliki”, chociaż trzeba
przypomnieć że po I wojnie na Zachód ruszyli też robotnicy, przedstawiciele nowej klasy,
która w kraju nawet okrzepnąć nie zdążyła. Jeszcze bardziej „wymuszona” (knutem i kulą u
nogi) była emigracja osiadająca na Syberii, aż dziw, jak wiele dobrego ci zesłańcy polityczni
9 I to jaką! Por. „nihil novi” z 1505 r. — szok dla Europy.
21
zdziałali na ziemiach wroga. Polak, rzucony tysiące mil lub wiorst od ojczyzny — potrafi.
Orzeł — może10
.
Cokolwiek jednak byśmy wzniosłego o polskiej emigracji nie powiedzieli, a dałoby się
powiedzieć o wielu rzeczach istotnych i pięknych, to jednak nie ulega wątpliwości, że z
perspektywy „interesu narodowego” wszystkie te emigracje były nieproduktywne, nie
przyniosły prawie żadnych korzyści Polsce (poza dolarami i innymi walutami zasilającymi do
dzisiaj konta polskie), tak zresztą jak niemal wszystkie heroiczne i upadłe powstania. Do
dzisiaj Polak emigruje głównie po to, aby, poprawiając nieco swój byt, głównych korzyści
innym, a więc — paradoks — „obcym” przysparzać. Los „polskiego hydraulika”
reperującego rury Francuzkom czy Anglikom nie jest mi obojętny, ale w tym miejscu bardziej
może chodzi o polskie mózgi, które od prawie dwustu lat drenują „obcy”.
Inaczej zatem było u nas niż u Anglików czy Holendrów, gdzie i owszem, narodowa
skłonność do podróżowania wybitnie zaowocowała w sensie ekonomicznym i kulturowym.
Nam pozostaje ciągłe narzekanie, że pod względem ekonomicznym (bo to „ekonomia”
głównie na co dzień zaprząta nasze myślenie), ale przecież także cywilizacyjnym i
kulturowym, ciągle nie potrafimy dogonić Zachodu.
Czy to nasza megalomania, czy ksenofobia sprawiły, że Polacy nie znają zupełnie swoich
najbliższych sąsiadów. Trudno pocieszać się tym, że mamy licznych fanów czeskiego kina i,
mniej licznych, czeskiej literatury, jak i tym, że Czesi odwzajemniają nam brak
zainteresowania i na próżno próbowaliśmy ich uwodzić na stadionie piłkarskim we
Wrocławiu. Jaka jest wiedza przeciętnego Polaka o codziennym życiu Czechów, Słowaków,
Ukraińców, Rosjan, Litwinów, Białorusinów, a nawet Niemców? Żadna. Trzeba podkreślić,
że prasa, telewizja i media zgodnie milczą na te tematy, a wyjątki (np. literatura reportażowa,
nieliczni korespondenci prasowi czy telewizyjni i radiowi) potwierdzają regułę. Białoruś,
Ukraina i Rosja docierają do świadomości Polaków wyłącznie przez pryzmat ich prezydentów
czy premierów, a to dosyć zniekształcony obraz. Pojęcie Słowianina jakby przestało istnieć.
Jak zadzierzgnąć więzi z bliskim narodem, nie znając tego narodu? Czy nie popełniamy
przypadkiem grzechu pychy? A jeśli dodać do tego, że Polacy z Polski mało interesują się
Polonią na świecie, a już zupełnie obojętni są (niechętni) Polakom ze Wschodu? Tę kwestię
na zawsze załatwili Kargul z Pawlakiem.
Gdyby wziąć pod uwagę zasłużoną popularność kryminałów skandynawskich, można by
zakładać, że lepiej sprawa wygląda ze znajomością niektórych naszych bałtyckich sąsiadów.
10
Po „Polak potrafi” z okresu PRL doczekaliśmy się kolejnego, godnego Polaka hasła.
22
7. „Polak-katolik”
Niebagatelną rolę w postawach wobec świata i inności odgrywała i odgrywa religia. Polak, a
więc przede wszystkim katolik — wszakże już w wiekach dawnych pojawiała się tendencja
do generalizacji jednej przede wszystkim cechy narodowej — czuł się zawsze najlepszym ze
wszystkich, wyróżnionym przez Opatrzność i geografię chrześcijaninem, ze swoim
przywiązaniem do kultu Przenajświętszej Panienki koronowanej — nie inaczej — na Polską
Królową i — może właśnie z tego powodu — jedynym takim w Europie strażnikiem i
obrońcą „przedmurza” chrześcijańskiego. Pewne nacje, jak Włochów czy Hiszpanów,
tradycyjnie wyróżniał katolicyzm, nigdzie jednak nie mamy do czynienia z tak wysokim
stopniem identyfikacji pierwiastka religijnego z narodowym, jak w wypadku Polaków. I jeśli
Polak chciał się czymś specjalnie wyróżniać w Europie — to głównie manifestacyjną
religijnością, chociaż nierzadko także walecznością, bogactwem i strojami. Prawdę
powiedziawszy, nie mieliśmy nigdy większych ambicji intelektualnych, a wyjątki
potwierdzają regułę (dwa Noble M. Skłodowskiej-Curie w nauce, w tym jeden dzielony z
Francuzem, to nie za wiele).
Odnotujmy, że taką profesurę na uniwersytetach przez wieki całe tworzyli głównie chłopi z
pochodzenia (w mniejszym chyba mieszczaństwo) — dla chłopów nauka, obok kariery
duchownej, była ważną drogą awansu społecznego, w naszych warunkach nauka jakby
uwłaczała szlachectwu, szlachcic polski nie mógł ex definitione zostać jakimś Leibnizem czy
Spinozą, a już Hume’m w żadnym razie, byłoby to wszakże poniżej godności szlachcica. Nie
wynika z tego bynajmniej, że byliśmy narodem samych praktykujących świętoszków, prędzej
może ostentacyjnie manifestujących swoją wiarę dewotów, chociaż poświntuszyć lubiliśmy
zawsze, bardziej może słowem niż ciałem. Jeden Kazimierz Łyszczyński na taki naród to
jednak o wiele za mało. Ostentacyjna wiara pozbawiona była na ogół głębszych
pierwiastków intelektualnych, a w sposobach jej uprawiania najbardziej znaczyły obrazy,
symbole i symbolika, struktura miejsc świętych i pielgrzymkowych, struktura parafii,
kalendarz świąteczno-odpustowy (sama ilość świąt religijnych w XVII czy XVIII w.
przyprawia o zawrót głowy). Czyli: świat Polaka-katolika-szlachcica to świat znaków
oswojonych, z określonym całorocznym rytuałem i codzienną mitologią. Ot, taki szlachecki
użyteczny religijno-gospodarski bricolage.
Chłop, przywiązany do nieswojej ziemi, szlachecki Murzyn, posługiwał się własnym
językiem i własnym systemem znaków, czasem zresztą atrakcyjnym nawet dla szlachcica
(folklor, urodziwe wiejskie dziewczyny). Świat szlachecki i świat chłopski zachodziły w
wielu momentach na siebie (pańszczyzna, Kościół, święta, jarmarki, odpusty), ale faktycznie
były to przez wieki dwa różne światy. Zwłaszcza ikoniczno-oralny sposób „uprawiania”
religii („Przyszedł dziad do obrazu…”) upodabniał w pewnym stopniu dwie klasowo i
kulturowo różne części narodu, z czego wynikały zresztą przeróżne konsekwencje.
Zapatrzenie szlachty w siebie, jej megalomania i egoizm mściły się po wiekach w sposób
paradoksalny: procesy ubożenia szlachty, jej pauperyzacji były najczęściej równoznaczne z
jej „chłopieniem” i nie zawsze było to tak piękne „chłopienie” jak w „Nad Niemnem”
Orzeszkowej. Były szlachcic rzadko stawał się mieszczaninem. Mieszczanin w polskich
warunkach plasował się — z perspektywy szlachcica — niżej chyba od chłopa, nie mówiąc o
23
uczonym, bo o ile z chłopem łączyła go uprawa ziemi, religia i część kultury, to miejskie style
pracy i życia były mu z gruntu obce. Od kiedy chwycił za pióro, niestrudzenie raz po raz
przerabiał na ojczyznę-polszczyznę horacjańską epodę „Beatus ille, qui procul negotiis...” Po
co tyle parafraz? Może po to, aby mocniej zakodować w świadomości opozycję „wieś-
miasto”. „Miasto” było jakby synonimem „świata”, a więc niebezpieczeństw, zagrożeń
moralnych, zła, rui i porubstwa. Siedlisko wiejskie a priori — i jakby poprzez same zmysły
— gwarantowało życie absolutnie moralne; jak widać, polski szlachcic grubo przed Rousseau
wykreował swój mit antycywilizacyjny, miał wszakże pod ręką swojego „dzikusa”. Nic zatem
dziwnego, że w rolę inteligencji — w drugiej połowie XIX w. — nasza szlachta też wchodziła
z ogromnymi oporami, bo szlachcic, co prawda, cenił sobie inteligencję praktyczną,
Zagłobowy spryt, nie miał wszakże specjalnego poważania dla intelektu.
Wielowiekowe osadzenie w rodzimych, geograficznych strukturach życia religijnego,
nastawienie na czysto symboliczne i materialne wyróżniki wiary, przywiązanie do konkretnej
topografii, wszystko to nie sprzyjało otwarciu na świat — realnemu, poprzez podróże, jak i
intelektualnemu, zresztą jedno wiąże się często z drugim. Podróżowali i zgłębiali wiedzę,
mimo wszystko, nieliczni. Mieliśmy jedną Akademię (w znaczeniu uniwersytetu), Wrocław
to inna sytuacja, a Wilno i Lwów to późniejsza sprawa. Widzimy znaczną różnicę w stosunku
do Zachody Europy, gdzie „roiło się” od uniwersytetów. I do protestantyzmu. Protestantyzm
od zarania zrezygnował z wydumanego sztafażu religijnego, czysto manifestacyjnego i
ikonograficznego „naddatku” i — przywiązując ludzi do Boga, nie zaś dogmatów — nie
przywiązywał ich do konkretnych miejsc lub obrazów. Najbardziej charakterystycznym
symbolem jest w tej mierze egzemplarz Biblii, obowiązujący wszędzie w świecie tam, gdzie
udawał się, pracował i kładł na spoczynek protestant (kajuta na statku, pokój hotelowy, kantor
itd.). Codzienny kontakt z Biblią (czytaj: czytanie Biblii) obywało się doskonale bez udziału
Jasnej Góry, Lichenia, odpustu i ogromnego religijnego „theatrum”.
Innym symbolem niepolskiej zupełnie postawy wobec świata mógłby być Robinson Cruzoe,
no bo jak zachowałby się Polak, znalazłszy się w jego sytuacji, od czego by zaczął Polak?
Zbitka pojęciowa „Polak-katolik”, czyli fundament myślenia w kategoriach narodowych,
wyznaczyła jakby raz na zawsze nasz stosunek do świata. Wiemy dobrze, jak skuteczna,
nawet w krótkim okresie czasu, może być usilna propaganda pewnych idei. W tym wypadku
mamy do czynienia z propagandą działającą przez wieki, od zawsze jej głównym i najbardziej
liczącym się ośrodkiem była ambona, w XVI i XVII wielu włączyli się do niej publicyści
katoliccy, którzy mają kontynuatorów także w naszych czasach, aczkolwiek nie będziemy tu
rozważać, na ile i w czym Terlikowski jest spadkobiercą Piotra Skargi, a złotousty Adam
Hofman Stanisława Orzechowskiego. Całe wieki funkcjonowania zbitki „Polak-katolik” w
mentalności Polaków musiały zrobić swoje. Stereotyp ten stał się także fundamentem
myślenia ludu, aczkolwiek proces uświadomienia narodowego wsi to sprawa historycznie
stosunkowo późna, katolik oznaczał „swojego”, „tutejszego”. Polak, identyfikując się ze
„swoją” religią, przeciwstawiał się — na ogół bezkrytycznie, bo mówimy o komunikacji na
poziomie stereotypów — „Niemcowi”, „heretykowi”11
i „zarazie” religijnej ze Wschodu.
11
Inna rzecz, iż słowo „heretyk” funkcjonowało też jako synonim „Niemca”.
24
Wykonywał szaleńcze nieraz i bezinteresowne, jak odsiecz wiedeńska, gesty, wzbudzając
podziw Europy. Zazwyczaj tylko podziw. Mógł się stać przedmiotem (i podmiotem? — nie
orientuję się za dobrze w kwestiach cudów) „cudu nad Wisłą”. Przeskakiwał stoczniowy mur.
Lub z szalikiem polskiego kibola próbował zdemolować „Ruskiego”.
W opozycji do „Polaka-katolika” funkcjonowało zatem (i nadal w znacznym stopniu
funkcjonuje) w mentalności narodowej „coś”, co z punktu widzenia przeciętnego Polaka było
nie dość że niepolskie i niesarmackie, nawet nie chłopskie, to w dodatku niekatolickie, a więc
z „natury” inne, obce, gorsze, gorszące, brzydkie, groźne, straszne, podejrzane moralnie lub
złe. Negatywne widzenie mogło obejmować w zasadzie niemal cały świat, w każdym razie
inne niż polski modele i style życia i bycia, chociaż Polak lubił czasem „pomałpować” i
„popapugować”. Kto dzisiaj pamięta, że w XVI wieku w Polsce mieliśmy do czynienia z
trzema falami mody na język …czeski i że to Czesi wszczepili fonetyczną twardość w
niegdyś miękkie polskie „serce”, tak że delektujemy się co najwyżej „osierdziem” i coś nas
może „rozsierdzić”? Drażniły Polaków (lub były powodem do drwin) — widać to w
pamiętnikach czy diariuszach z ubiegłych stuleci — różne szczegóły obcego obyczaju,
zachowania, kuchni, no i obcy język, bo Polak był przekonany, że tak jak Święta Panienka
jest Polką, tak i język polski jest jedynym właściwym językiem ludzkim i powinien
obowiązywać wszystkich bez wyjątku na tym padole ziemskim.
Nawet gdy Polak brał się za przyswojenie polszczyźnie dzieła obcego, z Zachodu Europy, a
często robił to szybko i genialnie, to zadbał, aby w polskim swobodnym przekładzie nie
pojawiły się takie nowinki, „nieobyczajności” i „perwersje”, które godziłyby w pozycję
Sarmaty, dlatego Ł. Górnicki w swoim „Dworzaninie polskim” wyrzuci z „salonu”
konwersujące uczenie kobiety (nie dość że ładne, to na dodatek mądre!), dowcipy bazujące na
esprit, dyskurs o filozofii, muzyce i sztuce. Białogłowa? Owszem. Ale jako strażniczka
domowego ognia i rodzicielka dzieci, synów w szczególności (dzięki ci, Wielki Janie, za gest
wobec Orszulki!). Dowcipy? Lepsze są rozwlekłe rodzime anegdoty; Sarmaci nie byli
ponurakami, ale celowali raczej w rubasznym typie humoru, także sarmacki konceptyzm w
literaturze jest mało finezyjny, a Jan Andrzej Morsztyn to był podejrzany Polak. Filozofia?
Polak kierował się na co dzień swoją własną filozofią życia i — ewentualnie — zaleceniami z
ambony. To było pożyteczniejsze od jakiejś tam „logiki”. Polak brał więc trochę z Zachodu,
trochę ze Wschodu, ale orientował się głównie zmysłem praktycznym lub — specyficznie
pojętym — gustem estetycznym. Lubił na przykład wschodnie gadżety wojskowe i
pochodzące ze Wschodu elementy mody męskiej. Także przyprawy, których używał bez
żadnego umiaru. Zbitka pojęciowa „Polak-katolik”, determinująca myślenie Polaków o
świecie i innych, sprawiała, że z oporami przyjmowaliśmy w nasze grono „obcych”. Choćby
taki Szkot Ketling, drażniły w nim brać szlachecką dworność obyczaju, inteligencja (nie-
Zagłobowa bynajmniej), oczytanie i tak naprawdę mógł być uznany za swojego nie wtedy,
gdy pan Michał „oddał” mu Krzysię, ale dopiero wówczas, gdy z powodów honorowo-
religijnych wespół z panem Michałem pożegnał się z życiem w typowo polskim,
bezproduktywnym stylu.
Paradygmat „Polaka-katolika”, który nakazywał naszym przodkom nade wszystko trwać w
szlachecko-wiejskich opłotkach, zrodził jakieś głębokie przekonanie, że poza tymi opłotkami,
25
poza ojczyzną-polszczyzną, rezygnując z „tutejszej”, swojskiej struktury kulturowo-religijnej,
migrując, Polak nie mógłby pełnić dostatecznie powierzonej mu przez Opatrzność misji.
Nawet na konieczne wojny zbierał się niechętnie albo wracał z nich zbyt żwawo, nie
dyskontując w pełni politycznie zwycięstw, zaczęło się zresztą od Grunwaldu.
Przywiązanie do swojskości tłumaczy fakt, że kiedy już względy polityczne czy zwłaszcza
ekonomiczne wymuszały masową emigrację, Polacy tam, gdzie ich los zaniósł, na przykład w
USA, próbowali często pieczołowicie odbudować w nowych warunkach stare struktury, co
tłumaczy zdecydowaną niechęć do asymilacji w pierwszych pokoleniach emigrantów. Jak już
wspomniałem, tendencja do tworzenia gett językowo-kulturowych jest wyraźna także w
falach emigracji do Anglii czy Irlandii na przełomie XX i XXI wieku, chociaż współcześnie
czynnik religijny może jest mniej istotny, a skłonność do zamykania się wymusza bariera
językowa. Jesteśmy ponadto społeczeństwem najmniej chyba w Europie migrującym
wewnątrz własnego, pięknego przecież, kraju. Czy i w jakiej mierze decyduje o tym sytuacja
ekonomiczna (mieszkanie), a w jakiej niechęć do ruszania się z miejsca, to kwestia
dyskusyjna. Może nie tylko „półmiski” trzymają, równie skutecznie czynią to żony, kochanki,
dzieci.
Coś, co się nazywa „społeczeństwem”, zaczęło się tworzyć w polskich warunkach bardzo
późno, bo praktycznie dopiero w XX wieku. Owo „społeczeństwo” było od samych
początków i nadal jest bardzo konserwatywne (nie chodzi o pojęcia polityczne!),
zachowawcze, ksobne, dewocyjne i pruderyjne — w świetle tego, co powiedzieliśmy, jest
więc w postawie Polaków jakaś dziejowa konsekwencja. Czy pożyteczna, to już inne
zagadnienie.
Funkcjonujący w mentalności polskiej od dawna stereotyp „Polaka-katolika” musi, czy
chcemy tego czy nie, być istotną częścią rozważań na temat kształtów starszego oraz
współczesnego polskiego patriotyzmu z jednej, i nacjonalizmów — z drugiej strony. I, można
założyć, jest to istotna kwestia w próbie eksplikacji niektórych „nawyków odbiorczych”
współczesnej masowej publiczności.
Dla tych refleksji ważne jest to, że doszliśmy do źródeł polskiej megalomanii i mitomanii
oraz polskiej ksenofobii, przyczyn uporczywego trwania przy tym samym w gruncie rzeczy
mocno zużytym zestawie narodowych symboli i rekwizytów, odtwarzania stale tych samych
póz (z gestem Rejtana i gestem Kozakiewicza włącznie), ale i narodowej nietolerancji,
narodowej hipokryzji, umysłowej i kulturowej inercji, marazmu intelektualnego i narodowej
skłonności do narzekania na wszystko. Zawiści i paru innych grzechów.
Trudno powiedzieć, o ile i na ile liczy się we współczesnych zachowaniach Polaków tradycja
starej, szlacheckiej — zepsutej i wynaturzonej w porównaniu z pomysłami jej ojców —
„demokracji” (tacy dumni z niej bywamy!), można jednak odnieść wrażenie że w istotny,
chociaż nieciekawy sposób się liczy, bo naszą potransformacyjną demokrację wyraźnie
naznaczyliśmy nie umiejętnością dochodzenia do kompromisów, konsensusów i
konstruktywnego formułowania wniosków na przyszłość, ale kłótliwością i swarliwością,
wojnami „polsko-polskimi”. Zauważmy, z jaką swobodą, bez wstydu, jakby chodziło o rzecz
normalną, naturalną, mówimy o „polskim piekiełku”. Najwyraźniej — kochamy owo nasze
26
swojskie „piekiełko”. Cóż świat? Gdy w programie „Tomasz Lis na żywo” spotykają się
Niesiołowski, Kalisz, Kempa,Terlikowski, Hofman i Środa, pojęcie świata ulega
natychmiastowemu „zawieszeniu” (żaden fenomenolog by tego nie wymyślił!), bo „polskie
piekło” da się interpretować wyłącznie przez „polskie piekło”. Niestety, pociąg do
zawieszania świata w imię „dobra Polski” oraz „logika” typu idem per idem to specjalność
nie tylko polskich polityków i publicystów.
Oczywiście — pewne współczesne zachowania to nie tylko relikt „sarmacki”, mamy także do
czynienia z negatywną schedą po tradycji chłopskiej, chłopskiej zawiści, przysłowiowego
procesowania się o miedzę i tp. Więcej nas wszakże z chłopów, z szeroko pojętego ludu niż
ze szlachty. Nie ma co, wybuchowa to mieszanka! Teoretycznie jednak, trzeba się czymś
pocieszyć, łączy nas Krzyż w gmachu Sejmu.
Zdaję sobie sprawę z tego, że upraszczam niektóre kwestie. Owszem, mamy w naszej
szlacheckiej i chłopskiej tradycji rzeczy, którymi możemy się chlubić. Patrząc jednak na
nasze sprawy w kategoriach długiego czasu, trzeba pytać: co się tak naprawdę liczy dla
aktualnej kondycji narodu z tysiącletniej historii tegoż narodu — pojedyncze pozytywne fakty
i osiągnięcia czy to, co z tymi osiągnięciami zrobiliśmy? Kiedy patrzymy obiektywnie, bez
uprzedzeń, w naszą przeszłość, słyszymy ciągle ten sam refren marnowanych szans. On nas
łączy bardziej chyba niż ów Krzyż zawieszony bezprawnie w Sejmie i zaaprobowany drogą
groteskowej aklamacji.
8. Wielka czy mała historia?
Obrazki z codziennego życia naszych szlacheckich przodków budzą nieraz sentyment,
zazdrość nawet. Także mnie niegdyś, bardzo młodego człowieka, uwiódł obraz pana Zagłoby
popijającego miód w lipcowy skwarny dzień pod lipą w obejściu Skrzetuskich. Tak sobie żyć,
jak w raju! Oczywiście pamiętam o bardziej upiornych stronach życia mociumpanków i
chłopów.
Pal licho wielką historię, zabory — o ojczyznach i państwach można, patrząc z perspektywy
bardzo długiego czasu, powiedzieć także to, że rodzą się, trwają, często znikają raz na zawsze,
czasem się odradzają, a wszelkie granice zawsze są w jakimś stopniu umowne; dzisiaj w
wielu wypadkach nawet język przestaje być granicą, języki zresztą, podobnie jak ojczyzny i
państwa, wymierają, aczkolwiek w przeciwieństwie do ojczyzn i państw, na ogół już nigdy
nie odradzają się. Bardziej niż upadających i znikających z map państw żal mi ginących
języków.
Skądinąd, przyzwyczajono nas do tego (szkoła? propaganda? patriotyczne wychowanie
domowe, jeśli takowe jeszcze istnieje?), że kiedy myślimy o powstaniach, zaborach,
martyrologii, nawet drugiej wojnie światowej, bezwiednie posługujemy się kategorią całego
narodu. A więc: naród chwycił za broń, coś tam skończyło się narodową klęską (typowe),
naród został ujarzmiony, naród cierpiał. W domyśle operujemy przesłanką większą: cały
naród — jak w słynnej po 1945 frazie „Cały Naród buduje swoją Stolicę”. Tymczasem za
27
broń chwytała zwykle garstka z całego niemałego narodu (szaleńcy? pomyleńcy? „idioci”? —
jak usłyszałem a propos powstania styczniowego w Radiu Tok FM?). Cierpiał, nieraz
okrutnie, na szczęście nie cały naród i nie cały naród umierał za ojczyznę, bo gdyby było
inaczej, jakiż sens miałoby umieranie za ojczyznę?
Tak naprawdę liczy się zawsze przede wszystkim człowiek, a jak to słusznie ujął wielki
pisarz, „żywi zawsze mają rację przeciw umarłym”. Jest, owszem, pamięć indywidualna i
pamięć zbiorowa — ta pierwsza ulotna bardzo, ta druga nadto często zależna od rozmaitych
koniunktur, „poprawności politycznych” i różnych „widzimisię” polityków.
Z opisów historyków, pamiętników, dokumentów wynika jasno, że nawet w najtrudniejszych
momentach historycznych (zabory, powstania, wojny), większość narodu próbowała żyć w
miarę normalnie, a spora jego część robiła interesy, odpoczywała, uprawiała miłość w
domach rozpusty, ucztowała, imprezowała i nieźle się bawiła bez względu na czas, co dobrze
pokazuje rodzima literatura piękna. My, Polacy, nie jesteśmy w tym jakimś nadzwyczajnym
wyjątkiem.
Czasem więc irytuje mnie określenie „wielka historia”, którym sam wyżej się posłużyłem.
„Wielka historia”, zatem co: wielkie wojny i batalie, wielcy wodzowie i wielcy politycy,
wielkie mury chińskie i linie Maginota, Polacy na Kremlu, Szwedzi w Warszawie, wielkie
rewolucje na mapach świata? Szary, zwyczajny człowiek jako bierny i marny przedmiot
dziejów (drwin?) jakiegoś heglowskiego lub marksistowskiego Ducha? Jeśli istnieje „wielka”,
musi zatem istnieć także „mała historia”, więc co? Chyba nic innego, jak zwyczajne życie
ludzkie, wszystko jedno gdzie, historia trwania gatunku ludzkiego w codzienności? Historia
kształtowania się i trwania przyzwyczajeń, zwyczajów, sposobów grupowego zachowania,
trwania w codzienności, trudzie życia, bólu, chorobach, zwyczajnych smutkach i radościach?
Uporczywego otrząsania się z krzywd, trosk bądź złudzeń wyrządzanych przez „wielką
historię” i wracania do „normy”?
Owo heroiczne trwanie przeciwstawia się, z różnych przyczyn i na różne sposoby, zmianie.
Modyfikując nieco sens efektownej metafory Cl. Lévi-Straussa, da się powiedzieć, że historia
przypomina rozpędzoną lokomotywę, trwanie zaś zegar. Zupełnie inne rytmy, na dodatek
jakby przeciwstawne cele. Rozbijać struktury, tworzyć i umacniać nowe — a utrwalać,
uświęcać zastane struktury. Kreować Polskę roku 2050 lub na świeży wrak samolotu nanosić
mesjańską symbolikę. Inne kategorie czasu: czas rozpędzony i czas zastygły. Iść z prądem czy
pod prąd? Rozpędzać czas czy zastygać w czasie? Poddawać się nowoczesności czy trwać
przy micie i powtarzać odwieczny rytuał bez treści? Co wynika z faktu, że życie w polskich
dworkach, tak jak je opisuje chociażby Żeromski w „Dziennikach” czy „Przedwiośniu”, jakby
zatrzymało się w jakimś XVI, XVII czy XVIII wieku a to już wszakże, myślę o powieści,
okres międzywojnia)? I z faktu, że „Konopielka” E. Redlińskiego (1973 r.) nie była
socjologiczno-folklorystycznym „nadużyciem” ze strony autora?
Stosować w odniesieniu do tzw. społeczności pierwotnych, zwanych niegdyś
„prymitywnymi”, takie kategorie jak mądre-głupie, ładne-brzydkie, dobre-złe nie ma
najmniejszego sensu. Lecz już mówienie o „mądrości” czy „głupocie” jakiegoś narodu,
zwłaszcza w kontekście jego historii, chociaż ryzykowne i wbrew „poprawności politycznej”,
28
może wydać się do pewnego stopnia uzasadnione. Narody skazane są na historię i wyciąganie
wniosków z historii, co można robić gorzej bądź lepiej. Lub nie radzić sobie z tym zadaniem.
Z „fatalnego” położenia geograficznego można uczynić swój atut albo może ono być
powodem do ustawicznego tłumaczenia klęsk i narodowej niezaradności.
Tak naprawdę nie wiadomo, czy w tym wypadku używamy definiendum „wielka” w sposób
sprawiedliwy, może bardziej przysługuje ono historii codzienności, ludzkiego trwania na
przekór czasu, ocalaniu istotnych wartości? O ile się z tym zgodzimy, to mamy prawo
powiedzieć, że już na pewno owo trwanie może być mądre lub może być niezbyt mądre, a
może i całkiem „durne”. Naturalnym „odruchem” większych wspólnot i narodów wydaje się
być zdobywanie i wykorzystywanie w praktyce codziennej wiedzy o świecie. Jak ocenić
wspólnotę (naród), która do tego zdrowego podejścia podchodzi jak do grzechu?
Istnieje wiele nadzwyczajnych podobieństw między ludźmi reprezentującymi różne rasy,
kolory skóry, kultury, epoki historyczne, chociaż na co dzień, w kontaktach z „obcymi”,
naszym pierwszym (atawistycznym?) odruchem jest dopatrywanie się przede wszystkim
różnic. Ten atawizm wydaje się być szczególnie bliski „naturze” Polaków. Człowiek jest w
gruncie rzeczy wszędzie i zawsze taki sam, to wspólnoty, których jest członkiem,
wypracowały sobie specyficzne, nieco inne lub całkiem odmienne sposoby trwania w czasie,
sposoby na historię. Ale nie chcę tutaj „uczenie” rozprawiać o „konfiguracjach” czy „wzorach
kultury”, chodzi o to, że kiedy patrzymy na innych wyłącznie poprzez pryzmat „różnicy”,
raczej niczego mądrego od świata się nie nauczymy. Umysł bezwiednie, chcąc nie chcąc,
uruchomi uśpioną w podświadomości (albo też całkiem aktywną) opozycję „swój”-„obcy” i
wkroczy na grunt stereotypów, a więc ksenofobii, nacjonalizmów, etnocentryzmów.
Jednakowoż, gdybyśmy tak mogli spojrzeć na historię naszego narodu bez „nieco”
fałszujących obrazy minionej i współczesnej codzienności okularów „wielkiej historii”, bez
wspominania chlubnych zwycięstw i niechlubnych klęsk, bez tendencyjnego (ideologia!
polityka!) selekcjonowania tradycji, może moglibyśmy wówczas zasadniej ustosunkować się
do tezy (?) Ewy Wanat, iż „Polacy zdurnieli”?
9. Za mało pokory, za dużo źle pojętych ambicji?
Z dotychczasowych spostrzeżeń wynika, że jako naród nigdy nie byliśmy specjalnie
zainteresowani światem, odmiennością, innością, a ze schedy własnej historii
kultywowaliśmy częściej niekoniecznie to, co dobre.
Szkoda, bo żeby lepiej widzieć i oceniać siebie, czyli w tym wypadku naród, warto
uwzględnić perspektywę, z jakiej patrzą na nas inni. Duma niekoniecznie musi stać w
sprzeczności z pokorą. A pokora nie musi być tylko tą niby chrześcijańską cnotą, której
zasadą jest „nadstawianie” drugiego policzka.
Historycy, w tym historycy kultury, być może nieco zanadto gloryfikują i mistyfikują nasze
„otwarcia” na świat (czyli Europę) w przeszłości, zbyt łatwo ulegają urokowi wielkiego
kwantyfikatora, uogólniając to, co jest zasługą wybitnych jednostek, chociażby tych
29
nielicznych, którzy już w XV wieku dokonywali, podróżując do Italii, otwarcia
humanistycznego. Istotniejsze jest w tym względzie wielowiekowe zachowanie szlachty w
swej „masie”, kondycja chłopstwa eksploatowanego przez szlachtę, bo silnego
mieszczaństwa, które dokonywałoby „otwarć” w dziedzinie przemysłu, handlu i sztuki,
praktycznie nigdy nie mieliśmy.
Nie można powiedzieć, że historycznie byliśmy narodem bez ambicji, nasze ambicje
wyrażały się jednak często w sposób „oryginalny” lub groteskowy i nieraz bywały popisem
próżności narodowej, a ich symbolem może być przesławny wjazd podskarbiego Jerzego
Ossolińskiego do Rzymu w 1633 roku. Takie przede wszystkim nasze „aspiracje” były
(niestety) szeroko komentowane w Europie, a nie niektóre nasze niewątpliwe zasługi
wojenne, już nie wspominając o rodzimej literaturze. Ta nasza szlachta i magnateria! Tysiące
znakomitych szabel i setki znakomitych piór! I jednego, i drugiego nie potrafiliśmy z
pożytkiem dla narodu zdyskontować, jakby przez wieki najbliższa nam była dewiza: pokazać
„się” światu, a nie: pokazać : „coś” światu.
Gdyby móc spojrzeć na sprawy z perspektywy ogromnie długiego czasu — przekraczającego
znacznie nasz czas — to może wtedy dałoby się zasadnie orzec, czy w wyniku naszej
historycznej szlacheckiej i chłopskiej zasiedziałości (fizycznej i umysłowej) więcej jako
naród straciliśmy czy więcej zyskali. „Na dzisiaj” możemy powiedzieć, że chociaż niegdyś
mieliśmy na przykład do czynienia z buntem Chmielnickiego, a później z tzw. rzezią
wołyńską, mamy do czynienia z koszmarną niechęcią znacznej części Litwinów wobec nas,
nie borykamy się jednakowoż z tak potężnymi problemami, wyniesionymi ze stricte
imperialnej historii, jak Francuzi, Holendrzy lub Portugalczycy. To byłby plus. Ale jednak do
stopy życia Francuzów, Anglików, Holendrów czy Niemców sporo nam brakuje. To byłby
minus.
Może lepiej więc, jak postulowali pisarze staropolscy, „poprzestawać na małem”? Wszak
nawet bohater powiastki filozoficznej jednego z największych w dziejach „poprawiaczy” i
„naprawiaczy” świata doszedł ostatecznie do konkluzji, że „trzeba uprawiać własny
ogródek”? Wtedy jednak mogą zrodzić się obawy, że jeśli w najbliższym czasie nie zmienimy
pewnych naszych nawyków myślowych i odruchów ksobnych, mam na uwadze stosunek do
coraz liczniejszych przybyszów ze Wschodu i Południa, to pewnego dnia obudzimy się we
wrzącym kulturowym tyglu i nie zdołamy pod tym tyglem przygasić ognia.
Z perspektywy nawet najdłuższego czasu trudno wyrokować, czyje historyczne wybory
narodowe, mam na uwadze określone wartości i style bycia i życia, są lepsze, sensowniejsze,
korzystniejsze.
W skali indywidualnej, czysto subiektywnej, jako człowiek mocno już dotknięty „zębem
czasu”, mogę powiedzieć tylko to: życie jest trudne i boli, a chociaż nie jest ono
bezwarunkowym „obowiązkiem”, bez wątpienia trzeba jednak żyć. Do końca.
Ale co powiedzieć o życiu wspólnot, narodów, jaką miarą ocenić, czy mądre jest czy durne?
30
III. Ignoranci estetyczni?
10. Antyawangardowość
To wszystko, co jest filozoficznym gdybaniem, mniej nas jednak w tym miejscu mniej
interesuje, aczkolwiek w naturze wszelkich rzeczy leży, że wchodzą we wzajemne związki i
wydają na świat inne rzeczy.
Bardziej obchodzi nas to, że polska historyczna skłonność do zasiedziałości, nasza inercja
intelektualna i gnuśność, zdecydowanie nie sprzyjały tendencjom awangardowym. W
szerokim i wąskim rozumieniu pojęcia. W życiu społecznym i w sztuce. Owszem, część elit
artystycznych (sztuka, muzyka, literatura) była otwarta na wpływy awangard z Zachodu,
transponowano, z różnym skutkiem, nowości na grunt polski, także jakaś część elit
umysłowych była zawsze au courant. Najbardziej awangardowe polskie dzieło w wieku XIX
— „Lalka” Prusa — nie przebiło się jednak na rynek zachodnioeuropejski, a są argumenty za
tezą, że jest to wówczas najlepsza, najbardziej nowoczesna powieść europejska, co piszę jako
wierny czytelnik Dickensa (niegdyś), Stendhala, Balzaka, Zoli i Tołstoja.
Sytuacja zmieniła się na korzyść w XX wieku, głównie za sprawą niektórych osiągnięć w
dziedzinie muzyki i sztuk plastycznych. Pamiętamy o Schulzu i Witkacym, ale Witkacy-
dramaturg to przy całej swojej oryginalności pisarz obciążony manierą „młodopolskiego” w
stylu gadulstwa, jakiejś polskiej odmiany „czechowszczyzny”, co ma swój urok, lecz od
czytelnika lub widza z Zachodu wymaga kompetencji Geroulda. Schulz jest uniwersalny,
podobnie jak (inaczej) Iwaszkiewicz w prozie, ale czy Iwaszkiewicz stał się pisarzem stricte
europejskim? Szkoda, bo jak nikt inny pokazywał najbardziej uniwersalne sprawy ludzkie.
Raczej Gombrowicz, gdy odrzucimy odniesienia do polskich realiów i spojrzymy na jego
prozę poprzez paradygmat antropologiczno-kulturowy i filozoficzny. Poezja? Tu mamy do
czynienia ze sprawą bardziej złożoną, bo Polska to kraina wybitnych poetów. Mamy zatem
dwoje noblistów poetyckich, ale i tego wiecznie niedocenionego przez Sztokholm,
aczkolwiek znanego w kręgach intelektualnych na całym świecie Tadeusza Różewicza.
„Przebili się” w awangardzie muzycznej Penderecki, Górecki i Szalonek, uznanie świata
zdobyła cała plejada wielkich polskich kompozytorów. Rzecz dyskusyjna, na ile znani światu
byli i są przedstawiciele polskiej awangardy w sztuce 20-lecia, z perspektywy światowej
niewątpliwie ważne są takie nazwiska późniejszych twórców, jak Abakanowicz czy
Szaposznikow, ponadto nazwiska twórców polskiej szkoły plakatu. Kino? Mamy „polską
szkołę”, Kieślowskiego, ale w odniesieniu do kina polskiego o awangardzie trudno mówić.
Chyba że „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jerzego Hasa?
W tym miejscu odnotujmy rzecz zastanawiającą. Nie było po reformie ustrojowej w 1989
roku dziedziny tak obfitującej w kontrowersje i „skandale”, jak sztuki plastyczne (za
wyjątkiem może teatru i niektórych nurtów w muzyce, np. rapie, rocku, punku, hip-hopie).
Chodzi głównie o tzw. sztukę krytyczną, przeciwstawiającą się neobanalizmowi, i cały rząd
nazwisk, z których wiele — trzeba podkreślić — zaznaczyło się w Europie i w świecie,
szczególnie jeśli chodzi o performance, wideo czy instalacje. Aczkolwiek zaczęło się od
31
kontrowersyjnych wystąpień artystycznych Mirosława Bałki czy Artura Żmijewskiego,
reprezentujących płeć męską, niejakim symbolem postawy twórców z kręgu sztuki krytycznej
oraz jej „skutków” społecznych i obyczajowych stały się artystki — Katarzyna Kozyra i
Dorota Nieznalska. Proces wytoczony tej drugiej za sprawą instalacji „Pasja” (Galeria Wyspa
w Gdańsku, 2001 r.) w pierwszej instancji zakończył się wyrokiem skazującym, po ośmiu
latach sąd drugiej instancji uniewinnił artystkę.
Mamy więc do czynienia z pierwszym w III RP chyba wyrokiem sądowym skazującym
artystę nie za pospolite przestępstwo lub wykroczenie, takie rzeczy się zdarzały, ale za
„popełnione” …dzieło sztuki. (W tym kontekście trzeba wspomnieć o toczących się innych
sprawach sądowych: przeciwko Dodzie za jej wypowiedź na temat Biblii i przeciwko
Nergalowi z akt zniszczenia Biblii w trakcie koncertu muzycznego. W wypadku Dody
chodziło raczej o element autokreacji poprzez prowokację, co do Nergala — można
dyskutować, na ile czyn był elementem kreacji artystycznej, bo prowokacją niewątpliwie był).
Dlaczego przywołuję cassus sztuki krytycznej, poszukując odpowiedzi na pytanie „Czy
Polacy zdurnieli?” Z paru powodów.
Po pierwsze, kilkadziesiąt „afer” i „skandali” związanych z artystami z tego kręgu
doprowadziło w wolnej Polsce do zaistnienia i umocnienia się silnej cenzury wewnętrznej
(poczynania i reakcje samych artystów, krytyków sztuki, kierownictw galerii artystycznych
czy muzeów itd.). Poczuliśmy atmosferę jak ze średniowiecza czy XVII i XVIII wieku (na
naszych ziemiach spalono kilkaset czarownic) i to w sytuacji, kiedy formalnie nie działa w
Polsce współczesnej instytucja w rodzaju świętej inkwizycji. Nie ma także oficjalnie urzędów
zajmujących się cenzurą.
Po drugie, instalacje i inne dzieła twórców spod znaku sztuki krytycznej za przedmiot
wypowiedzi artystycznej brały najczęściej tematy kontrowersyjne lub przemilczane przez
„oficjalną”, czyli aprobowaną przez krytyków artystycznych i mecenasów sztukę (cielesność,
gender, tożsamość seksualna, starość, choroba, kalectwo, nazizm), i w ogóle rysowały mało
optymistyczny obraz Polski okresu transformacji ustrojowej. Do odbioru takich treści szeroka
publiczność w Polsce nie była i w zasadzie nie jest przygotowana.
Po trzecie, ta właśnie sztuka, odczytując znakomicie pewne nastroje społeczne, podejmując
kontrowersyjne tematy i jednocześnie będąc obiektem zmasowanej krytyki ze strony
ultraprawicowych polityków i ideologów, a ponadto „oficjalnych” krytyków sztuki, mediów
katolickich (Radio Maryja) i często artystów z innych nurtów, jest doskonałym „wziernikiem”
do obyczajowości, kultury i mentalności Polaków na przełomie drugiego i trzeciego
tysiąclecia.
Po czwarte, jest tym „wziernikiem”, bo podejmuje generalnie temat polskiego
konserwatyzmu myślowego.
Rację ma Magdalena Ujma w ciekawym i rzetelnym, dokumentującym historię „afer” szkicu
„Skandale artystyczne w Polsce po 1989 roku”, gdy podkreśla (czynił to także jeden z
„zainteresowanych” — Artur Żmijewski), że wspomniani artyści powinni zdawać sobie
32
sprawę ze skutków społecznych i obyczajowych własnych prowokacji, i gdy przypomina
kwestię istotną: pytanie o granice wolności artystycznej12
.
Jest to pytanie z rzędu tych, na które nie uzyskamy adekwatnej i zadowalającej wszystkich
odpowiedzi, nie udzielę jej więc w tym miejscu.
Skandale jednak ujawniły, i to jest cenne, skalę polskiego ciemnogrodu, niektóre z jego
umysłowych fundamentów (skrajna prawica, nacjonaliści, LPR-owcy, Młodzież
Wszechpolska, ośrodki i media związane z życiem religijnym) oraz listę tematów zakazanych,
w szczególności tych, w których cielesność i seksualność kojarzone była z symboliką
religijną. Od wieków więc w tym zakresie w mentalności polskiej niewiele się zmieniło,
chociaż w dzisiejszej Polsce J. A. Morsztyn doczekałby się procesu sądowego za wierszyk
„Na krzyżyk na piersiach jednej panny”. Może na jakieś dwa lata z zawieszeniem skazano by
także autora „Monachomachii”, biskupa skądinąd.
Zastanawiające jest, że głosy potępienia dla instalacji i wideoinstalacji w rodzaju
wspomnianej „Pasji” Nieznalskiej, „Grzechu Pierworodnego – Domniemanego Projektu
Rzeczywistości Wirtualnej” Alicji Żebrowskiej, „Łaźni” Kozyry padały często ze strony
światłych wydawałoby się krytyków sztuki (Osęka, Cichy, Woźniakowski), a głosy
„oficjalnie” broniące artystów podszyte były zwyczajną obłudą. Za szablę chwycił nawet
znany aktor Daniel Olbrychski i zaszlachtował kilka fotosów na wystawie Piotra Uklańskiego
pt. „Naziści”. Ówczesny minister kultury zachował czujność, ergo zachował się jak łaskawy
kacyk partyjny z czasów PRL, każąc artyście napisać objaśnienia do własnej sztuki i
wywiesić je przed wejściem13
. Należy żałować, że Uklański nie zastosował się do zalecenia
ministra i „zwinął” wystawę w Zachęcie, bo miał życiową szansę zostać kimś w rodzaju
Marcina Lutra w kościele polskiej sztuki.
Jak wiemy, czytanie nie cieszy się wśród Polaków wzięciem, literatury i książek Polacy nie
poważają (runem na książki kucharskie i poradniki typu „Sexy mama” nie będziemy się tu
zajmować). Można się dziwić, że ten naród wydał aż czterech noblistów w dziedzinie
literatury14
. W teatrze wzięciem tłumów cieszą się przede wszystkim farsy, a poczynania
Lupy, Warlikowskiego, Jarzyny i in. obchodzą statystycznie nielicznych rodaków (chyba że
jakaś aktorka prowokacyjnie pokaże publiczności lub reżyserowi tyłek lub wybuchnie jakaś
„afera gejowska”). Równie ubogim wzięciem cieszy się tzw. muzyka poważna, no bo
powiedzmy szczerze: Szalonek, Bacewicz, Górecki, Lutosławski, Penderecki to nie byli i nie
są idole tłumów — w przeciwieństwie do twórców i wykonawców disco-polo, Piotra Rubika,
uczestników programów w typie „Must be the music”, „X-Factor” lub „The Voice of Poland”,
nie mówiąc o celebrytach i odtwórcach ról w popularnych telenowelach. W Polsce nawet
Mozart jest w odczuciu większości twórcą zbyt trudnym, jednak przyznać trzeba, że dużą
12
M. Ujma, Skandale artystyczne w Polsce po 1989 roku. „Sztuki Wizualne” 2012/42 (styczeń-luty-marzec -
numer specjalny). Partisan & kultura enter, №42 студзень/люты/сакавік 2012 - спецыяльны нумар. Partisan &
kultura enter; za: http://kulturaenter.pl/skandale-artystyczne-w-polsce-po-1989-roku/2012/03/. 13
Ibid. 14
Piszę to oczywiście bez ironii. Jak na kraj średniej wielkości, który przez parę stuleci nie odgrywał żadnej roli
w Europie, a przez ponad stulecie nie istniał na jej mapach, czterech noblistów w literaturze to przyzwoity
wynik.
33
„oglądalność” miały zawsze koncerty wiedeńskich filharmoników transmitowane przez
telewizję w Nowy Rok.
I chociaż najmniejszym wzięciem wśród „ukulturalnionych Polaków” cieszą się chyba sztuki
plastyczne, zwłaszcza spod znaku eksperymentu i awangardy, to okazuje się, że w pewnych
momentach niemal cały naród zna się na sztuce co najmniej tak dobrze jak na żurku, strojach
krakowskich i piłce nożnej. Tak było w wypadku „dyskusji” o dziełach Kozyry czy
Nieznalskiej, tak było szczególnie, gdy Maurizio Cattelano wystawił w Zachęcie rzeźbę La
Nona Ora. Do nieporozumień na styku estetyki, religii i etyki musi dojść, gdy „naród”,
wyposażony od wieków w świadomość kiczową, na co dzień wyrażający swoje potrzeby
estetyczne głównie w „postawie kiczowej”15
, próbuje odczytywać (interpretować)
nieszablonowe dzieło sztuki. Taki „naród” nie dopuści do jakiegokolwiek zamachu, a
zwłaszcza „zamachu” estetycznego, na cześć „polskiego papieża”. Oczywiście demontranci
muszą mieć swoich światłych nauczycieli estetyki i etyki, inspiratorów, w tym wypadku byli
to szołmen i sztandarowy patriota prawicy Cejrowski oraz posłowie Nowina-Konopka i
Tomczak. Zasłużonej dyrektorce „Zachęty” wytknięto „żydowskie korzenie”, w rezultacie
podała się do dymisji. Pamiętaj zatem, Czytelniku: jeśli gdziekolwiek jakiś meteor zagrozi
pomnikowi, wizerunkowi i czci „naszego papieża”, to jest to sprawka Żydów (bądź żydów).
Pamiętaj także o tym, że każdy papież to istota absolutnie niematerialna.
Czy można w tej sytuacji dyskutować o tysiącach kiczowych pomników Jana Pawła II,
którymi zaśmiecono i tak mocno zaśmiecony architektonicznie i dosłownie pejzaż polski?
Koszmarnych figurkach (dziesiątki pozycji), które pojawiły się na współczesnych straganach
z okazji beatyfikacji? Czy można podnosić kwestię, że „polski papież” ma także udział w
aktywizowaniu polskiego umysłowego konserwatyzmu i utrwalaniu estymy Polaków dla
kiczu oraz kreowaniu masowych kiczowych zachowań z „Barką” w roli głównej? Czy próba
transponowania na świat polskiego ludowego katolicyzmu, z kultem maryjnym i kultem ikon
w ogóle, to najlepsza „alternatywa” dla współczesnego Kościoła? Nawet gdy szczerze
docenia się takie czy inne bezdyskusyjne zasługi K. Wojtyły, dyskusja w Polsce o pewnych
sprawach nie jest możliwa.
Cóż powiedzieć? Gdy chodzi o krzyż i płeć oraz „polskiego papieża”, w Polsce nadal
obowiązuje — w obronie nienaruszalnych pryncypiów — stare bojowe hasło spod znaku
Trylogii „Hej, szable w dłoń!” Towarzyszą mu dwie nowe pieśni patriotyczne: „Polska,
Biało-Czerwoni” oraz „Polacy, nic się nie stało”. W trwających od lat godzinkach i
czuwaniach smoleńskich na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie dominują pieśni
tradycyjne, jak „Boże, coś Polskę”. Najświętsza Panna, „Radio Maryja”, ambona, biskupi,
partie nieustannie czuwają nad moralnością Polaków. Aby uczynić obronę „przedmurza”
jeszcze bardziej skuteczną, pewne ośrodki podjęły w ostatnich latach akcję ukoronowania
Chrystusa na „Króla Polski”, a że próba nie powiodła się, ufundowano Chrystusowi
największy pomnik w tej części Europy. Największy i najprzedniejszy kicz.
Monstrualny świebodziński pomnik ustawić należy w „nurcie” lansowanej zupełnie serio
przez środowiska prawicowe, konserwatywne, dogmatycznie patriotycznie tzw. nowej sztuki
15
Termin A. Molesa, por. Kicz, czyli sztuka szczęścia, przeł. A, Szczepańska i E. Wende. Warszawa 1978.
34
narodowej. Na niedawnej wystawie „Nowa sztuka narodowa” zorganizowanej przez Muzeum
Sztuki Współczesnej zgromadzono liczne projekty pomników upamiętniających katastrofę
smoleńską (np. „Dziewczynka z samolotem”), okładki tabloidów poświęcone cudowi w
Sokółce czy innym cudownym zrządzeniom Opatrzności Bożej (relikwie Jana Pawła II
ratujące samolot prowadzony przez kapitana Wronę przed niechybną katastrofą), happeningi
patriotyczne kibiców „Legii” Warszawa (oprawa towarzyskiego meczu piłkarskiego Legii
Warszawa i ADO Den Haag, jak i graffiti, vlepki i szablony wykonywane przez grupę
Warsaw FanaticS), komiksy nauczające prawdziwej (!) historii Polski, okładki wykonane
przez Jana Zielińskiego dla „Frondy”, przykłady z muzyki hip-hopowej. Wystawa miała m.
in. „umacniać tożsamość narodową”. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że inspirowały ją
środowiska lewicowe (stał za tym znany „prowokator” Artur Żmijewski), pominięto w jej
opracowaniu zainteresowanych artystów, w programie zaznaczono, że „Wystawa powstała we
współpracy z Fundacją Współpracy Polsko Niemieckiej, Goethe Institut, 7. Biennale Sztuki
Współczesnej w Berlinie”. Zatem była ta wystawa swoistą „akcją” i edukacyjnym projektem
badawczym. Wiele mówiącym.
W ocenie niżej podpisanego jednym z najważniejszych symboli i dokonań nowej sztuki
narodowej jest — obok Chrystusa w Świebodzinie czy wznoszonej za niewyobrażalne
pieniądze Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie — pomnik poświęcony katastrofie
smoleńskiej, przedstawiający żelbetonową makietę rządowego TU-154M w skali 1:2,5,
odsłonięty obok Golgoty Narodu Polskiego, sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Królowej
Polski w Kałkowie-Godowie. Dzieła i projekty spod znaku nowej sztuki narodowej cieszą się
autentycznym zainteresowaniem i zdecydowanym na ogół aplauzem tłumów, stanowiąc
niejaką konkurencję dla gwiazd telenowel i celebrytów. Trafiają bowiem bezbłędnie w gusta
estetyczne stricte masowej publiczności, uruchamiają pewien typ emocji i
„wzruszeniowości”. Okazuje się, że masy można przekonać do sztuki, wystarczy tylko
odpowiednio te masy edukować, tłumaczyć, co jest, a co nie jest narodowe, katolickie i
prawdziwie patriotyczne. „Nasze”, „Polskie”.
Warto jednak wykonać pewne zadanie umysłowe i odpowiedzieć na pytanie: czy można
postawić znak równości pomiędzy realizmem narodowo-patriotycznym w Polsce pierwszej
dekady XXI wieku a kiczem?
Zdaniem malarki Agaty Bogackiej „na Zachodzie odbiór sztuki jest generalnie lepszy niż w
Polsce. Nie ma się więc co dziwić, że niektórzy artyści właśnie tam rozwijają swoją karierę.
Na Zachodzie ludzie są bardziej otwarci i ciekawi sztuki. Lepiej ją także rozumieją. W Polsce
publiczność jest natomiast bardzo krytyczna i dość konserwatywna w swoich gustach. Taka
już jest nasza narodowa mentalność.” (http://natemat.pl/57607,jej-obraz-wisi-w-domu-
madonny-czy-zawsze-warto-zachwycac-sie-polskimi-artystami-ktorzy-odniesli-sukces-na-
zachodzie)
11. Polaków atencja dla kiczu
35
Opinia A. Boguckiej o polskiej publiczności jest najwyraźniej rodzajem eleganckiego
eufemizmu. Kiedy zastanawiamy się nad słusznością lub nie opinii red. Wanat o „durnocie
Polaków”, nie możemy nie zauważyć, że potencjał estetyczny ogromnej rzeszy Polaków
wyczerpuje się praktycznie w niestannym zapotrzebowaniu właśnie na kicz i estetyczną
tandetę, czego w ostatnim okresie dowodzi zainteresowanie szerokiej publiczności dziełami
bujnie się rozwijającej tzw. sztuki smoleńskiej (podkreślam, że pamiętam o bardziej
wyszukanych potrzebach estetycznych wąskich kręgów społecznych, aspiracjach „elit”,
cokolwiek dzisiaj znaczy słowo „elita”).
Polacy lubują się w kulturze kiczu i tandecie, świadczą o tym tysiące przykładów, jak 14-
metrowa figura Jana Pawła II z plastiku, która 13 kwietnia 2013 roku stanęła,
pobłogosławiona przez biskupa, na Złotej Górze w Częstochowie i ma być w zamierzeniu
władz nową atrakcją turystyczną miasta (przedsięwzięcie firmuje Park Miniatur Sakralnych,
przepraszam, ale słowo „park” źle mi się kojarzy w tym miejscu16
), tzw. pamiątki z wakacji
lub miejsc pielgrzymkowych i turystycznych, wystrój wnętrz w studiach telewizyjnych,
zwłaszcza gdy idzie o programy rozrywkowe i dzienniki, dzwonki, które rodacy masowo
instalują w swoich komórkach i smartfonach. W ręku najnowocześniejsze urządzenia, a z nich
sącząca się muzyka konkretna dźwięków imitujących odgłos puszczanego bąka, melodyjek w
stylu disco lub elektronicznego czkania i bekania. A co powiedzieć o architektonicznych
kształtach domostw, które po 1945 roku zeszpeciły i „ukiczowiły” pejzaże i krajobrazy w
Polsce (nie wszystko da się tłumaczyć restrykcjami budowlanymi i architektonicznymi w
czasach PRL)? Lub o „sztuce” ulic wielkomiejskich zeszpeconych przez szyldy,
pseudoreklamy, bandery itd. oraz oficjalne i nieoficjalne graffiti? Coraz większa ilość kiczu
dociera do nas z Zachodu jako produkt światowego pop-biznesu i dzięki reklamie umacnia
gusta kiczowe. Zwróćmy uwagę, jak wiele nastoletnich lub starszych „lalek” Barbie z
medalikami z Matką Boską na szyi i tatuażem w widocznych (gołych) miejscach chodzi po
ulicach, jak się owe dziewczyny i Matki Polki a la Barbie noszą, jak kuszą opalenizną z
solariów kontrastującą z rozjaśnionymi włosami. Gdy na nie zerkam, marzę jednakże nie o
nich, lecz o „Wakacjach z blondynką” z piosenki Maćka Kossowskiego sprzed pół wieku.
Rozprzestrzenianiu się i rosnącemu zapotrzebowania na kicz sprzyja dzisiaj — poza
ekspansją masowej popkultury — szereg czynników, zwłaszcza społecznych, jak:
1. Niewątpliwa atrofia tej grupy społecznej, jaką w Polsce była inteligencja („dziedziczna”
czy tzw. pracująca); jej roli nie jest w stanie zastąpić ani Internet ani jakakolwiek inna grupa
społeczna, a na pewno nie tzw. klasa średnia czy klasa polityczna.
2. Intensywny proces „eliminacji”, „kruszenia” i „wymiany” autorytetów — mam na uwadze
fakt, że praktycznie przestały funkcjonować wielkie autorytety osobowe reprezentujące np.
świat nauki i kultury, literatury czy dziennikarstwa. Zastąpiły je autorytety pozorne,
„doraźne”, lansowane z przyczyn merkantylnych przez media, Internet czy blogosferę i
można się obawiać, że wielu ludziom pojęcie autorytetu myli się dzisiaj z pojęciem celebryty,
co nie jest zresztą jakąś horrendalną pomyłką w świecie „stabloidyzowanej” i
„ucelebrytowionej” kultury. Straciły niemal zupełnie pozycję autorytetu społecznego pewne
16
Chociażby z modnymi także w naszym kraju parkami dinozaurów, parkami rozrywki, lunaparkiem itp.
36
jeszcze niedawno „misyjne” zawody, takie jak zawód nauczyciela, lekarza, księdza. Tracą
autorytet najważniejsze dla edukacji społecznej instytucje: szkoła i wyższe uczelnie. Co się
dzieje z autorytetem Kościoła? Koń, jaki jest, każdy widzi — odpowiem frazą B.
Chmielowskiego, encyklopedysty wielbionych także dzisiaj przez wielu Polaków Sarmatów.
Politycy zdają się być w Polsce raczej zaprzeczeniem autorytetu, aczkolwiek najwidoczniej
dzięki takim przymiotom, jak niewysłowiona ignorancja, tupet i bezczelność, hipokryzja,
zakłamanie, głupota, zachłanność, ciąg na pieniądze, wykształcona umiejętność
niedotrzymywania słowa lub zwyczajna nieuczciwość oraz przede wszystkim w wyniku stałej
„nadobecności” w mediach stają się, niestety, negatywnym, ale pożądanym wzorem dla
ogromnych rzesz młodych ludzi (czym bowiem tłumaczyć doroczne parcie na studia
politologiczne maturzystów?).
3. Wreszcie, istotną pożywką dla gustów kiczowych i nadprodukcji wytworów kiczowych jest
także to, co socjologowie i filozofowie określają mianem „postmodernizmu” bądź
„ponowoczesności”. Umówmy się, że wiemy mniej więcej, o co chodzi, w każdym razie o
trwającą i nieukształtowaną w gruncie rzeczy epokę, w której żyjemy i której cechą główną
jest proces nieustannej dekonstrukcji wszelakich struktur, od społecznych po kulturowe,
włączając sztukę, filozofię i etykę, i w której jeśli o sferę wartości chodzi, wszystko jest
płynne, względne, pojęciowo i gatunkowo nieokreślone. Kultura ponowoczesna jest kulturą
bez istotnych, trwałych punktów odniesienia w sferze aksjologicznej, jej najważniejszym
punktem doniesienia jest ona sama, jej treści i wytwory.
12. „Ponowoczesność”
Stosunek ludzi do kultury w epoce ponowoczesnej przypomina zachowania klientów wielkich
sieci handlowych, ale bo też cała niemal kultura stała się przede wszystkim towarem, a stała
się nim, gdy przestały się liczyć tradycyjne hierarchie estetyczne i tradycyjne kulturalne
stratyfikacje i aksjologie. Stare typy kultury, poczynając od kultury zwanej kiedyś „elitarną”
bądź „wysoką”, zaczyna zastępować w praktyce jeden liczący się z perspektywy rynku model
masowej kultury popularnej17
. Poza rynkiem pozostaje w zasadzie tylko wąska sfera „off”,
jednak niezależność działających w niej twórców jest czasem umowna. Współczesna
popkultura jest typem kultury niesłychanie ekspansywnej, nie tylko w sensie ilościowym
(monstrualna ilość produkcji tworzonych na rynek światowy, miliardowe rzesze odbiorców).
Zachowując pewne immanentne, typowe cechy dawnych kultur „ludowych”18
— żeruje na
wszystkim i pożera wszystko: czerpie więc ze starych kultur popularnych, folkloru, kultury
jarmarcznej czy straganowej, dawnych kultur ulicznych, brukowych, miejskich, ale z drugiej
strony — z tzw. kultury wysokiej, w jej starszych i nowszych wersjach, z wielkiej literatury,
nauki, filozofii etc. Telewidz ogląda „Dr. Hausa”, a w księgarniach natychmiast — obok
dziesiątków innych pozycji „objaśniających” serial — oferują mu książkę będąca zbiorem
17
Celowo użyłem tautologicznego w pewnym sensie określenia „masowa kultura popularna”, by tę
„ponowoczesną” formę kultury popularnej odróżnić od starych kultur popularnych i ludowych; pojęcie „kultury
masowej” nie wszystkich może zadowolić. 18
Mam na uwadze nie tylko kultury folklorystyczne.
37
rozpraw uczonych z amerykańskich na temat wielkiej filozofii w „Dr. Hausie” i fan serialu
nie musi trudzić się czytaniem egzystencjalistów, Nietzschego, Platona19
, uczonych pism
biblistów lub taoistów. Serial „Dr Hause” ściąga pomysły z powieści Conan Doyle’a z
klasycznymi bohaterami — Sherlockiem Holmesem i dr. Johnem Watsonem. Jedna z wielu
współczesnych serialowych „adaptacji” Conan Doyle’a — „Sherlock” (2010 r.; dzieło S.
Moffata i M. Gatissa) inspiruje się pomysłami z …„Dr. Hausa”. Nie tylko uczeni, ale
gazetowi, tabloidowi i portalowi krytycy i recenzenci pop-kultury mają zajęcie i zarobek.
Zresztą media, tradycyjne gazety i tygodniki oraz zwłaszcza tabloidy w dużej mierze
egzystują dzisiaj dzięki pop-kulturze, dlatego o prawdziwej, obiektywnej krytyce trudno w ich
wypadku mówić.
Współczesna masowa kultura popularna, biorąc pod uwagę pewne jej cechy i uwzględniając
także gry komputerowe, reklamę, modę, widowiska i „theatra” sportowe, showbusiness, rynek
gadżetów, związany z nią rynek wydawnictw i tp., przypomina rozrastający się (bez
ingerencji „medycyny”) wielopostaciowy, różnokomórkowy i wielokształtny monstrualny
nowotwór, który stale rośnie i „pożera” wszystko, włącznie z własnymi „odnogami”,
„członkami” i „odchodami”. W odniesieniu do dzieł (produktów) tej kultury straciły na
znaczeniu takie pojęcia jak „oryginalność” lub „autentyczność”. Jest to kultura cytatów,
pastiszów, stereotypów, parafraz, wariacji, parodii, stylizacji, zabaw figurami, „ściąg
artystycznych”, „kompilacji”, plagiatów i — teoretycznie przynajmniej — nie da się na jej
poziomie stworzyć dzieła oryginalnego.
Jeśli niemal sto lat temu wystawienie przez M. Duchampa L.H.O.O.Q. — „Mona Lisy” z
dorysowanymi brodą i wąsem można było uznać za rodzaj surrealistycznej prowokacji, żartu
z napuszonej publiczności muzeum — wyznawców sztuki „wysokiej”, to dzisiaj dzieło takie
byłoby nagradzane na wystawach światowych oraz obszernie i poważnie analizowane przez
rozentuzjazmowanych „specjalistów” z wpływowych gazet. Tak jak na przykład nagrodzone
na ostatnim WPP zdjęcie przedstawiające na pierwszym planie dziecko śpiące w łóżeczku, na
drugim zaś — w łazience — ziewającą młodą mamę siedząca na sedesie, nagą, z
opuszczonymi na łydki majtkami i maluszkiem z pampersem oraz z główką w okolicach
mamusinej pupy. Chętnie nazwałbym to dzieło „W oczekiwaniu na kupę”, ale nie wiem, czy
nie chodziło o poranne siusiu.
Popkultura unifikuje w znacznej mierze zachowania miliardów ludzi na świecie. Sprowadza
sytuacje, wydarzenia, rzeczy, wartości do „jednego poziomu” estetycznego i — nierzadko —
etycznego. Gdy telewizje pokazują biały dym nad Kaplicą Sykstyńską po wyborze nowego
papieża, niemal natychmiast w mediach pojawia się reklama „Heinekena” ze zdjęciem szyjki
butelki ze złocistym trunkiem, z której ulatuje po otwarciu charakterystyczny biały gazowo-
piwny dymek. Zachowania wielojęzykowego tłumu na placu przed bazyliką
watykańską niewiele różnią się od zachowania kibiców piłkarskich w „strefach” czy ludzi w
innych parkach rozrywki. Wybór „Heinekena” staje się równie ważny jak wybór nowego
papieża: „Habemus Heineken” — „The master of fast reaction”; prognozuję, że w
19
Por. Hause i Sokrates o nieuniknioności konfliktu, w: H. Jacoby i W. Irwin, House i filozofia — wszyscy
kłamią. Wydawnictwo „Helion”, Gliwice 2009 r.
38
najbliższym czasie tradycyjne błogosławieństwo „Urbi et orbi” wygłosi właśnie papież
Heineken, tym bardziej że pijąc „Heinekena”, sponsorujemy Ligę Mistrzów UEFA. Nie
wiem, ile czasu po wyborze papieża musiało upłynąć, nim pojawili się pierwsi ludzie w T-
shirtach z wizerunkiem Franciszka i logo Heinekena, można jednak przypuszczać, że prawie
natychmiast wzrosły akcje klubu piłkarskiego San Lorenzo de Almagro z Buenos Aires. Nie
bez wstawiennictwa papieża Franciszka. Ojciec Święty Ojcem Świętym, ale piłka musi być w
grze i niekoniecznie Opatrzność ma tu coś do powiedzenia.
Powstają, to prawda, na gruncie pop-kultury dzieła wybitne lub wartościowe,
nieprzypadkowo jednak użyłem negatywnego porównania z chorobą i nie tylko dlatego, że
umiejętnie sfotografowany nowotwór może wydawać się co najmniej tak piękny jak
sfotografowane przez potężne teleskopy fragmenty Drogi Mlecznej. „Rak zaczyna powstawać
wówczas, gdy komórka wyłamuje się spod kontroli mechanizmów decydujących o jej
podziałach i lokalizacji” – tak bardzo trafnie określił istotę procesu nowotworowego R.
A. Weinberg, dyrektor Laboratorium Badań nad Rakiem w Whitehead Institute of
Technology. Komórki rakowe wykazują zdolność do niepohamowanego wzrostu,
charakteryzuje je zdolność do migracji i ogromna inwazyjność. W ich przypadku brak jest
równowagi między dzieleniem się a różnicowaniem i obumieraniem, dlatego są potężnym
zagrożeniem dla organizmu20
.
Nowotwór wydaje się być dobrą metaforą dla uwypuklenia możliwych zagrożeń dla kultury i
sztuki w wyniku procesów homogenizacji, „schematyzacji”, „formatyzacji”. Cokolwiek
byśmy dobrego nie powiedzieli o pop-kulturze i jej dziełach, o fascynujących niekiedy
zjawiskach, które rodzą się lub mogą się zrodzić na styku współczesnej pop-kultury i kultur
narodowych, etnicznych, egzotycznych, lokalnych, nie możemy nie zauważać, że kultura
popularna zawsze była i jest kulturą opartą na stereotypach i schematach. Cokolwiek byśmy
„subtelnego” i „mądrego” nie powiedzieli o nowym „Batmanie” i z jakąkolwiek „erudycją”
byśmy nie dokonywali egzegezy masakry w kinie w Denver na premierze tegoż „Batmana”,
warto pamiętać, że schematyzacja nie za dobrze służy myśleniu i zabija pewne rodzaje
wrażliwości.
Tak jak to zostało powiedziane wyżej, współczesny odbiorca zachowuje się na targowisku
współczesnej pop-kultury podobnie jak konsument w ogromnym markecie. Rzuca się na
„dobra” w najefektowniejszych opakowaniach i możliwie najtańsze, na ogół nie czytając
informacji o zawartości, szybko je konsumuje lub odrzuca i, sterowany przez reklamę, goni za
innym produktem. Znaczna część młodszych zwłaszcza konsumentów opanowała zresztą
umiejętność synchronicznego, jednoczesnego odbioru różnych dóbr kultury: słuchawki od
walkmana na uszach, oczy wlepione w „statusy” znajomych na „Fejsbuku” i w telewizor
wmontowany w urządzenie, ręka zajęta „esemesowaniem” lub „mejlowaniem” (bądź czymś
jeszcze), a obok zeszyty z lekcjami do odrobienia na jutro. W pracach psychologów możemy
przeczytać sporo o „pożytkach” z tego sposobu odbioru treści kultury.
20
Por. http://www.lekarstwonaraka.com.pl/Jak%20powstaje%20i%20rozwija%20sie%20nowotwor.html
39
Nas jednak nie interesują potencjalnie negatywne skutki różnych form samogwałtu
umysłowego, bo obchodzi nas głównie, przypomnę, rodzimy odbiorca kultury i kwestia: „czy
Polacy zdurnieli?”.
13. Ponowoczesna Polska?
Termin „społeczeństwo ponowoczesne” wydaje się być adekwatny przede wszystkim w
odniesieniu do najbardziej rozwiniętych społeczeństw europejskich i Stanów Zjednoczonych.
Kultura ponowoczesna, migrując szerokimi falami do Polski, szczególnie po roku 1989,
trafiła na grunt może nie całkowicie dziewiczy (dekada Gierka oznaczała jednak pewien
powiew nowoczesności), ale co najmniej dziwny i trudny do zagospodarowania.
Przypomnijmy więc sobie ten moment w „dekadzie” Jaruzelskiego, gdy ówczesne
komunistyczne władze zastanawiały się, jakimi restrykcjami obłożyć telewizję satelitarną
(jako jeden z pierwszych posiadaczy anteny satelitarnej rozpływał się nad jej zaletami
felietonista „Kultury” KTT), tymczasem Polacy bynajmniej nie czekali na pozwolenie władz,
wzięli sprawy w swoje ręce. Najłatwiej, powtórzę, przychodziło Polakom opanowywanie
nowych technologii, ale już wiemy, że kochamy gadżety, a kochamy je, bo lubimy
„poszpanować”.
Z drugiej strony, zaangażowani dzisiaj w promocję pop-kultury publicyści mogą sobie ze
znawstwem propagować jako wybitne dzieła tej kultury seriale w rodzaju „Dr. Hause’a”
(pierwsze serie), „Mad mena” czy nowych „Sherlocków”, produkcje skądinąd godne uwagi,
ogromna jednak większość publiczności będzie nadal preferowała „Klan” i „M jak m”,
„Plebanię” (protesty po zakończeniu emisji!), prowincjonalny polski kabaret, programy nie do
zdarcia typu „Jaka to melodia?”, „Ojca Mateusza”21
, „The Voice of Poland”, seriale
„dokumentalne” z „Polsatu” i kalejdoskop rodzimych aktorek i aktorów funkcjonujących w
świadomości widzów właściwie nie jak aktorzy, ale jako celebryci. Rekordy frekwencji tras
koncertowych od kilkudziesięciu lat należą do Maryli Rodowicz czy Beaty Kozidrak, a kto
słyszał o niewątpliwej gwieździe Telewizji „Silesia” Teresie Werner, która osiągnęła szczyty
„Śląskiej Listy Szlagierów”? Nieustająca o kilku dziesiątków lat popularność dico-polo
skutkuje wprowadzeniem tej muzyki niemal na salony kultury.
Spójrzmy na współczesną kulturę popularną chłodnym okiem, bez uprzedzeń — negatywnych
lub pozytywnych. Tak jak kultura masowa, która rodziła się od drugiej połowy XIX wieku (a
Anglii i Francji wcześniej) i stała dominującym typem kultury w drugiej połowie wieku XX,
kultura popularna we współczesnej monstrualnej wersji jest znakomitą pożywką dla
wszelkiego kiczu, bo tam, gdzie podstawowym środkiem wyrazu i narzędziem artystycznym
jest stereotyp, zdegenerowana konwencja, powstają warunki dla funkcjonowania kiczu. Dzieł
kiczowych znajdziemy do woli w ramówkach większości dostępnych w Polsce telewizji.
Owszem, rozmaite gry i zabawy konwencjami i stereotypami w obrębie tej kultury mogą
przynosić interesujące i znakomite rezultaty artystyczne i chronić dzieła przed stoczeniem w
21
Ten proboszcz „konkurujący” z policją, lokalny autorytet, spowiednik i omnibus, w szczególny sposób spełnia
archetypowe tęsknoty Polaków.
40
tandetę. Jednak pominąwszy zastrzeżenie, że dominacja jednego typu kultury, jakkolwiek by
ta kultura i czymkolwiek bogata nie była, nie jest sytuacją szczęśliwą dla sztuki, to mając na
uwadze polskiego odbiorcę kultury, trzeba zauważyć, że „w swojej masie” bliżej mu do
masowej tandety niż wybitnych lub ważnych dzieł pop-kultury.
Ergo, większość polskich odbiorców nie wykorzystuje nawet tej szansy na edukację
kulturalną i estetyczną, jaką stwarza kultura popularna. Pokazują to w sposób bezwzględny
statystyki oglądalności w telewizji i statystyki „klikalności” w Internecie.
Możemy się pocieszać, że chociaż stary typ inteligencji społecznej rozpłynął się po 1989 roku
niepostrzeżenie w magmie klasy średniej, powstaje na naszych oczach nowa „warstwa”
inteligencka — kasty ludzi „wtajemniczonych”, klany tych, którzy ściągają najnowsze i
godne uwagi dzieła pop-kultury, oglądają je często z wyprzedzeniem (w stosunku do premier
polskich), komunikują się przy pomocy bon-motów i grepsów z „Hausa”, „Mad mena”,
„Zaginionych”, kolekcjonują najlepsze dzieła na krążkach DVD etc. Przeważająca część
publiczności zadowala się jednak stereotypową, kiczową produkcją, najchętniej polską i
raczej nie rzuca się „zbiorowo” na pokazywane z opóźnieniem w polskich telewizjach
najbardziej nawet wybitne — uwzględniając proporcje — dzieła.
Tak, polska publiczność — powtórzmy — jest „dość krytyczna i konserwatywna w swych
gustach”. Dotyczy to zarówno kultury „wysokiej”, jak i pop-kultury. Mówimy o kraju, w
którym jeszcze można się natknąć na żywe relikty tradycyjnego folkloru chłopskiego, gdzie
mają się dobrze różne typy kultury jarmarcznej, „remizowej”, „weselnej”, gdzie przez cały
maj wyjątkowo aktywny staje się „folklor” komunijny, gdzie powstają rodzime, „ludowe”
wersje obcych świąt i zwyczajów w rodzaju Walentynek, wieczorów panieńskich i wieczorów
kawalerskich, imprez urodzinowych, gdzie bujnie w środku stolicy rozkwita „folklor
smoleński” i lud z absolutnym nabożeństwem słucha ballady „ulicznej” o tragedii w
wykonaniu mistrza Pietrzaka (tak lud słuchał jeszcze niedawno pieśni dziada wędrownego),
gdzie nauki o wzorcach estetycznych i etycznych płyną głównie prosto z nieba i z ambon,
mówimy wreszcie o kraju, gdzie funkcjonuje ostry podział na „Polskę A” i „Polskę B”,
cokolwiek by ten podział oznaczał, a „głęboka prowincja” żyje absolutnie innymi rytmami niż
centra kulturalne, chociaż i do niej powiewy „ponowoczesności” docierają.
Kiedy myślimy „Polska”, często myślimy: „Warszawa”, „Wrocław”, „Poznań”, „Gdańsk”,
„Kraków”. A to zaledwie cząstka Polski.
14. Kicz
Olbrzymia popularność rozmaitych odmian i rodzajów kiczu nie jest tylko współczesnym
fenomenem i, rzecz jasna, nie jest tylko polskim fenomenem. Mówić o kiczu nie jest rzeczą
prostą, nie tylko ze względu na indyferentność definicyjną zjawiska. Powiedzieć o kiczu, że
jest sztuką heterogeniczną i eklektyczną, sztuką dysharmonii i nadmiaru, że posługuje się
stereotypami pewnych konwencji artystycznych i poza stereotyp wyjść nie jest w stanie, że
próbuje stwarzać pozory autentyzmu, choć jest sztuką na wskroś nieautentyczną, która
41
próbuje nam wmówić, że odzwierciedla samo życie, dając nam mniej lub bardziej
wysublimowany jego surogat — to jeszcze niewiele powiedzieć o kiczu.
Aby kicz mógł funkcjonować i żyć w obiegu społecznym, muszą istnieć grupy odbiorców,
którzy bezdyskusyjnie akceptują różne jego formy jako dzieła „piękne”, dzieła będące
„prawdziwą” sztuką, którzy nie tylko prawidłowo i bezbłędnie odczytują przesłania zawarte
w wyrobie kiczowym i odpowiednio reagują, na przykład wzruszają się lub emocjonują w
inny sposób, ale też bezwarunkowo uznają kicz za dzieło wartościowe ze względów
estetycznych, etycznych lub innych. Kicz posiada tak uwodzicielską moc, jak żadna kobieta,
tym bardziej że nie każda kobieta jest „łatwa”, a kicz jest sztuką — na poziomie
„świadomości kiczowej” — ładną, łatwą i przyjemną. Kicz dobrze się sprzedaje i to bez
większych zabiegów marketingowych. Porównywano sztukę kiczu do miłości sprzedajnej,
lecz dama określonej konduity, aczkolwiek musi perfekcyjnie opanować sztukę udawania,
musi się ponadto, by wyjść na swoje, sporo natrudzić. Kicz — sztuka udawania i uwodzenia
— zazwyczaj bez trudu wychodzi na swoje.
Ktoś powie złośliwie, że nie jest wielką sztuką percypować przesłania „dzieł” sztuki kiczowej
(religijne, patriotyczne, dydaktyczne, erotyczne, moralne, „wakacyjno-turystyczne”, ludyczne
itd.), gdyż nie są to przesłania skomplikowane, ale nie możemy poprzestawać na
złośliwościach zważywszy, że dla olbrzymich rzesz społeczeństwa produkty kiczowe są
prawdopodobnie jedyną pożądaną formą sztuki (zjawiskiem estetycznym), mają z nią czysto
emocjonalny kontakt i dlatego kicz w pewnych środowiskach jest formą traktowaną
niezwykle serio22
. Niech ktoś spróbuje zresztą spytać najlepszą przyjaciółkę, dlaczego nad
łóżkiem trzyma taki ordynarny bohomaz, ręczę za niemiłe skutki. Relacje estetyczne i
emocjonalne, jakie łączą posiadacza lub odbiorcę kiczu z przedmiotem lub dziełem kiczowym
są — Zeitgeist! — bardziej może intymne niż czynności takie jak dłubanie w nosie,
puszczanie ukradkiem bąka lub onanizm pod prysznicem, a to dlatego, że o fizjologii, a
szczególnie seksie mówi się dzisiaj stosunkowo swobodnie i często publicznie, natomiast gust
jest to sprawa wstydliwa. Komunikacja na poziomie „świadomości kiczowej” nie znosi
niuansów oraz komplikacji, kicz jest sztuką absolutnej dosłowności, ba, jeśli już, to
wyolbrzymia pewne elementy kosztem innych, unika tego, co „implicite”; twórca kiczu,
sięgając po utarte schematy, a priori odziera dzieło z wszelkiej tajemnicy. Kicz spełniałby
więc w sposób doskonały ideę arystotelesowskiej mimesis, gdyby nie „drobny fakt”, iż
próbuje odbić rzeczywistość (życie) poprzez pewne stereotypy konwencji artystycznych. Nie
tyle jest samym życiem, co udaje samo życie. Czyni to w sposób trywialny, przesadny, ale
najwidoczniej skuteczny. Scenarzyści najpopularniejszych polskich telenowel nagromadzili w
poszczególnych odcinkach taką ilość przypadków rodzinnych nieszczęść, małżeńskich
zawirowań, chorób, śmierci (nawet jeśli jest to śmierć w wyniku kolizji z kartonowymi
pudłami), afer kryminalnych, sensacji, że normalny człowiek w normalnym życiu nie byłby w
stanie ich znieść bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Widz, chłonąc to wszystko,
najwidoczniej zaspokaja pewne swoje potrzeby, coś sobie rekompensuje.
22
Inaczej, rzecz jasna, sprawa się ma w wypadku „mody na kicz” w pewnych, np. inteligenckich, środowiskach.
Lub w wypadku celowych stylizacji na kicz.
42
Pojęcie „twórca kiczu” jest skądinąd dwuznaczne. Może nim być wykształcony na akademii
artystycznej artysta, który doskonale zna „zasady” estetyki kiczu, bezbłędnie imituje kicz, ma
głębokie rozeznanie w potrzebach określonej grupy odbiorców i produkuje „taśmowo” kicze
w celach zarobkowych (tak naprawdę realizując się artystycznie w dziełach innych,
ambitnych, utrzymanych w estetyce „wysokiej”). Gdy podziwiamy na przykład obrazy
wywieszone na murach krakowskiego Barbakanu, zazwyczaj umyka nam autentyczny podziw
dla ich nieziemskiego piękna w oczach wielu turystów i przechodniów i komercyjny błysk w
oczach handlarza, który wziął dzieła w komis.
Twórcą kiczu, po wtóre, może być artysta, który tworzy wyłącznie na poziomie świadomości
kiczowej, w swoim mniemaniu ma jakąś „wiedzę o sztuce” i „robocie artystycznej”, jednak
jest, z przyczyn nie tylko „technicznych”, niezdolny do zastosowania innej metody
estetycznej, aczkolwiek częstokroć ma ambicje, jak ma je notoryczny grafoman lub
niespełniony w inny sposób onanista. Artysta ten niekoniecznie musi tworzyć dla pieniędzy,
realizuje się między innymi dzięki temu, że nie posiada dystansu do swojej twórczości, może
podziwiać swoje dzieła i oczywiście cieszy go uznanie innych. Do pewnego stopnia swoim
podejściem do twórczości artystycznej może czasem przypominać tzw. prymitywów czy
malarzy „niedzielnych”, jednakowoż istnieje ta jedna przynajmniej cecha, która czyni różnicę
i sprawia, że jego dzieła nie trafiają na poważne wystawy czy do muzeów.
Sfera kiczu jest jednak niemal w całości — od wytworów jarmarczno-odpustowych, przez
disco-polo, po kiczowe telenowele, kiczowe widowiska telewizyjne (w stylu „Voice of
Poland” lub „Viva! Najpiekniejsi”) i kiczowe kino — sferą wybitnie komercyjną, chociaż
istnieją niewątpliwie spore różnice między świadomością estetyczną twórcy odpustowych
świnek, wiatraczków, „kalejdoskopów” czy „krasnali” a świadomością estetyczną twórcy
kiczowej telenoweli lub kiczowej komedii w rodzaju „Kac Wawa”.
„— Aniu, chcę być z tobą szczery. Ustaliliśmy sobie kiedyś, że jeśli nasze relacje staną się dla którejś ze stron
problemem, to…
Mostowiak spogląda na kochankę i zawiesza głos… A Gruszyńska od razu rzuca, lodowatym tonem:
— Rozumiem, że mówisz o sobie?
— Nie, o tobie. Przepraszam, jeśli sprawię ci przykrość tym, co powiem, nie taka jest moja intencja… Ale
widzę, co się dzieje.
— To znaczy… co?
— Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że… oczekujesz ode mnie czegoś, czego po prostu nie mogę, nie
potrafię ci dać. I, Aniu, wiedziałaś o tym od samego początku… Pamiętasz, rozmawialiśmy...
Marek z trudem dobiera odpowiednie słowa. A Gruszyńska w końcu wybucha:
- Nie, nie mogę tego słuchać! Po co te wszystkie manipulacje, ta… zasłona dymna? Wiadomo, o co chodzi! Miej
odwagę się przyznać, że ci się znudziłam! I że… spotykasz się z Ewą! Nie zaprzeczaj, widziałam was…
Całowaliście się pod operą!23
”
„Leszek: To prawda, że cię zdradziłem. Ale ta kobieta nic dla mnie nie znaczy. Liczysz się tylko ty. Ewa,
powiedz coś!
Ewa: Wyjdź stąd.
Kinga: Magda, bo... ja mam zamiar dzisiaj urodzić!
Magda: Tak, a skonsultowałaś to z kimś?
23
Cyt. za: http://www.mjakmilosc.tvp.pl/115803/marek-zrywa-z-anna.html
43
Każdy, absolutnie każdy, dzień jest jak podarunek i należy tak żyć, jakby każdy dzień był ostatnim.
Kolejne małżeństwo to zwycięstwo nadziei nad doświadczeniem.
Nie jesteśmy już małżeństwem, więc chyba najwyższy czas, abyśmy zostali przyjaciółmi.
Przecież ja jestem do rany przyłóż... i gangrena gotowa...
Tajemnica damskiej torebki. Wie pani, jeszcze nigdy tak wiele nie mieściło się w czymś tak małym. (...) Są
rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się filozofom24
.”
Odczytajmy te dialogi na głos przed publicznością. Wyjdą znakomite numery godne poziomu
polskiego kabaretu. Mamy tu do czynienia z kiczem w czystej postaci. Polacy to lubią.
Nie wiem, kto pisał scenariusze do odcinków „M jak miłość”, z których pochodzą cytowane
dialogi i „bon moty”, ale firmuje to Ilona Łepkowska, zaś Ilona Łepkowska to w III
Rzeczpospolitej jeden z nielicznych autorytetów społecznych, guru animatorów telewizyjnej
rozrywki oraz konsumentów pop-kultury.
Dlatego, szanując tajemnice twórców „sztuki szczęścia”, wolałbym posługiwać się pojęciem
„świadomości kiczowej” przede wszystkim w odniesieniu odbiorców, do tych mianowicie,
którzy bezkrytycznie podziwiają określone produkty i produkcje kiczowe oraz ciągle proszą o
więcej.
Odbiorca kiczu nie odbiera wytworu sztuki kiczowej poprzez pryzmat historii sztuki,
konwencji, gry konwencjami, stylów, nurtów. Wyłącza intelekt, chyba że go nie posiada,
reaguje „naskórkowo”, bo kicz bardzo często odwołuje się do prostych instynktów i spełnia
oczekiwania ludzi. Tak naprawdę o wartości dzieła kiczowego decyduje nie jego struktura
estetyczna, ale emocje, które ta struktura implikuje. Widać tu zasadnicze różnice w
zestawieniu ze sztuką „wysoką” czy — w ogóle — sztuką autentyczną. Twórca kiczu jest
swoistym bricoleurem estetycznym, ale i znawcą dusz ludzkich, bezbłędnie wyczuwa i trafia
w oczekiwania całych rzesz ludzi. Konsument kiczu to rodzaj konesera, który żaglowcem
wykonanym w butelce może delektować się w nieskończoność lub ogląda wszystkie powtórki
telenowel. Świadomość kiczowa, miedzy innymi ze względu na „archetypowe” tematy,
których jest złakniona, a które oferuje jej kicz, jest bliska świadomości mitycznej, aczkolwiek
to wielka sztuka i literatura najdoskonalej realizowała i rozwiązywała tematy mitologiczne.
Można założyć, iż rzesze ludzi, dla których kicze stanowią jedyny punkt odniesienia wobec
sztuki, to ci, którzy spośród różnych form komunikacji społecznej najchętniej wybierają
komunikację na poziomie stereotypów, a w relacjach z innym ludźmi i światem nie
wykraczają poza pewny, solidny (z ich punktu widzenia) grunt świadomości i wiedzy
potocznej, jaki oferują plotka i pogłoska, współczesna opowieść wierzeniowa, przekaz
tabloidowy, wiedza sąsiada, przeciętny przekaz z ambony itd. To dlatego z różnych form
kiczu tendencyjnie i na skalę masową korzystały systemy totalitarne25
.
24
Cyt. za: http://pl.wikiquote.org/wiki/M_jak_mi%C5%82o%C5%9B%C4%87 25
Zawsze warto sięgać do studiów o kiczu M. Beylina, Autentyczność i kicze. Artykuły i felietony. Warszawa
1975.
44
Kicz może uwieść w zasadzie każdego, tylko nie każdy się do tego przyzna. Twierdzę nawet,
że każdą istotę ludzką charakteryzuje odrobina przynajmniej zapotrzebowania na kicz.
Ostatecznie może to być piękny zachód słońca nad morzem, ale koniecznie przeżywany
wspólnie z ukochaną lub ukochanym, bo kicz doskonale sprawdza się w odbiorze zbiorowym
(masowym), co szczególnie dobrze widać na seansach filmowych, zwłaszcza w
multipleksach, gdzie oprócz odgłosów przeżuwanego głośno popcornu i bulgocącej w
gardłach coli słychać czasem zbiorowy jęk zawodu czy wspólny szloch. Lub na
najprzeróżniejszych imprezach zbiorowych, jak festiwale, festyny, widowiska plenerowe,
niektóre manifestacje patriotyczne, tzw. rekonstrukcje historyczne, wojskowe gry terenowe i
in.
Kicz jest sztuką dwuznaczną ze względu na swoje „janusowe” oblicze; jak to znakomicie
pokazał w swoich szkicach M. Beylin, może ukrywać się nawet pod postacią sztuki
„akademickiej”. Matejko jako twórca kiczu historycznego? Kossakowskie kiczowate konie?
Kicze Dudy-Gracza lub Dwurnika? A może przynajmniej słynna „Panorama racławicka”? Jak
ocenić dzieła cenionego w świecie Uklańskiego? A twórczość muzyczna Rubika?
Jedną z wielu pułapek estetycznych, jakie zastawia na odbiorców kicz, polega na tym, że z
upływem czasu dzieła sztuki kiczowej ulegają „dowartościowaniu” i swoistej nobilitacji. Nie
ma nic bardziej fałszywego niż szlachetna patyna historii, chyba że atrakcyjna, ale fałszywa
szefowa. Czy dzisiaj ktoś kontempluje Pałac Kultury jako dosyć kiczowe dzieło
architektonicznej sztuki socrealistycznej? Zresztą wiele dzieł socrealistycznych objął „po
drodze” proces swoistego dowartościowania. Czy przyszłoby nam do głowy, aby szereg
zabytków rzymskich z czasów antycznych charakteryzować w kategoriach kiczu? A Kaplica
sykstyńska? A dzieła Caravaggio?
Dlatego kilka następnych uwag może wydać się kontrowersyjnych.
15. Tradycja kiczu w Polsce
Mając na względzie upodobania współczesnej masowej publiczności, raz jeszcze wróćmy do
kultury i sztuki sarmackiej, której istotą były ikoniczność (obrazowość) i oralność, a która
gustowała we wszelkich formach parateatralnych. Nie bez powodu mówi się o wielkim
„theatrum sarmackim”, które obejmowało w kulturze szlacheckiej niemal wszystko, od
uroczystych wjazdów po tak sławioną sztukę oratorską. Ściślej, chodzi o obraz, słowo i gest.
Szereg dzieł literackich i publicystycznych z epoki sarmatyzmu powinniśmy czytać,
uwzględniając także implikowaną przez nie sferę gestów, których druk siłą rzeczy nie
uwzględnia. Gesty pełniły w kulturze sarmackiej rolę co najmniej tak ważną, choc na innej
zasadzie, jak w naszej przerywniki w rodzaju” k…a, ja p……ę, ty ch..u etc., ale może to
chybione porównanie, bo w sferze gestyki jesteśmy inni od Sarmatów, bardziej
kosmopolityczni — nasze „teatrum” jest o niebo uboższe, stoczyło się do gestu pokazania
środkowego palca w zaciśniętej dłoni, bo kulturę współczesną zżera od środka pośpiech,
theatrum zaś wymaga czasu.
45
Sarmaci wiele rozpisywali się, na sposób typowy dla megalomanów, o prostocie rodzimych
(czytaj: własnych) obyczajów, ale prostoty w ich kulturze i sztuce, włączając w to sztukę
kulinarną, prawie nie sposób znaleźć, raczej więcej wyszukanego prostactwa. No, może
dworki szlacheckie, te architektoniczne perełki, prawie zawsze przepięknie wtopione w
pejzaż, niszczone bezpowrotnie i nieustannie po 1945 roku. Kultura sarmacka jest kulturą
rozpasanego nadmiaru, przesady, bogactwa ornamentacyjnego i wszelkiego (od Sasa do lasa)
innego, wyraża się przez nią pewien rodzaj nieznośnej, natarczywej pychy, który czasem
mylimy z dumą narodową. Jak już wcześniej wspomniałem, jest to typ kultury „pokazowej”
(od: na pokaz), której kwintesencją wydaje się być estetyczne (i pozaestetyczne) ekstremum i
— mimo ukierunkowania na religię i „patriotyzm” (patriotyzm wziąłem na wszelki wypadek
w cudzysłów) — etyczna ambiwalentność. Jest jakiś wyraźny fałsz, hipokryzja jakowaś w
zachowaniach sarmackich, często zaś — chociażby w podejściu do rachunku ekonomicznego
i …bitew — jakaś nutka szaleństwa, zatraceństwa. Od kiedy po raz pierwszy przeczytałem
„Wzory kultury” R. Benedict, a upłynęło już parę dziesiątków lat, Kwakiutlowie zawsze
kojarzyli mi się z Sarmatami, może więc Sarmaci od Kwakiutlów pochodzą? Kojarzą mi się z
tym indiańskim plemieniem (północny zachód Ameryki) funkcjonującym wyłącznie na haju
także wówczas, gdy czytam szaleńcze wiersze księdza Baki26
, które szanowny ksiądz pisał
być może na trzeźwo, lecz w mistycznym uniesieniu, aczkolwiek w poezji staropolskiej
pewnie jakichś zabłąkanych Zuni, symfonie anielskie komponujących, znajdziemy.
Bo przecież życie codzienne przeciętnego Sarmaty może się wydać synonimem „przaśności” i
trywialności, poczynając od higieny i kuchni, sypialni i umywalni, zatem „żenady”, jakbyśmy
powiedzieli dzisiejszym językiem, o czym nas nie tylko Jędrzej Kitowicz przekonuje. Cóż
rzec, jeśli wyrocznią w sprawach wszelakich były „kalendarze”.
Pora kończyć ten wątek, bo robi się zbyt ciekawie. Muszę, muszę jednak, niech mi miłośnicy
kultury sarmackiej wybaczą, postawić bynajmniej nie retoryczne pytanie: czy istnieją
powody, dla których niektóre zachowania Sarmatów i sarmackie dzieła kultury i sztuki, jak
osławione wjazdy i ingresy, pochówki, mowy i oracje, wszechobecną literaturę panegiryczną,
portrety trumienne można by traktować — nie in exteso — w kategoriach kiczu? Tak jak o
wiele później pewien rodzaj podkolorowanych fotografii nagrobkowych? Lub fotografii
ślubnych? Tandetnych makatek? Myśląc o tym, oczyśćmy choć trochę tradycję z patyny.
Oczyśćmy nasze sumienia narodowe z historycznego kurzu i brudu. Czy w jakimś stopniu, i
w jakim, dzisiejsze społeczeństwo polskie dziedziczy te tradycje? Myślę, że tak, bo w
znacznym stopniu „małpowało” je chłopstwo, a kultura ludowa zawsze była — patrząc na
różne jej wytwory — w pewnym sensie sztuką „małpowania”27
.
Życie codzienne chłopów, także poniekąd cykle świąteczne, z przyczyn „naturalnych”
zazębiały się na różne sposoby z życiem szlachty.
Wokół folkloru (chłopskiego) i kultury ludowej narosło wiele mitów, kontrowersji i
nieporozumień. Folklor tradycyjny— „rdzeń” kultury chłopskiej — nigdy nie był co prawda
„skamieliną” funkcjonującą przez stulecia w formie nienaruszonej, niemniej był sztuką w
26
No tak. On ci był awangardowy! 27
Przekonująco brzmią uwagi na ten temat A. Hausera, Filozofia historii sztuki. Warszawa 1970.
46
dużym stopniu jednorodną, „homogeniczną”, stworzył własne konwencje i do nich się
odwoływał. „Autentyczności” i „tożsamości” folkloru nie da się i nie należy sprawdzać
poprzez odniesienia do konwencji estetycznych funkcjonujących poza tradycyjną kulturą
ludową, „nisko”- czy „wysokoestetycznych”. Aczkolwiek w folklorze powszechny jest proces
wariantyzacji, a pojęcie tekstu oraz autora jest czysto hipotetyczne (tekstem jest w zasadzie
inwariant, autorem — „zbiorowość”), dzieła folkloru są dziełami niepowtarzalnymi
estetycznie, chociaż odtwarzanymi wielokrotnie przez stulecia. Mimo że folklor posługuje się
„własnymi” stereotypami i kliszami językowymi, a może właśnie dlatego, nie można dzieł
folkloru analizować w kategoriach kiczu, nawet uwzględniając że pieśniach i tekstach
erotycznych posługuje się on dwoma językami: „wysokosymbolicznym” i
„niskosymbolicznym”.
Procesy degradacji folkloru do kiczu zachodziły i zachodzą natomiast w sytuacjach, gdy
pozbawiony macierzystego podglebia, rodzimego środowiska, odarty z korzeni, zaczynał
funkcjonować w innych obiegach społecznych i kulturowych, stając się rozrywką lub sztuką
komercyjną. Można, w uzasadniony sposób, kojarzyć z kiczem różne przejawy
dwudziestowiecznego i współczesnego tzw. folkloryzmu, „folkloru festiwalowego” itp.
Notabene folkloryzm cieszył się dużym wzięciem w systemach totalitarnych, był bowiem
znakomitym nośnikiem treści ideologicznych (nazizm, komunizm).
Nie oznacza to wszystko, że tradycyjna polska wieś nie miała kontaktów z kiczem. Wręcz
przeciwnie. Kicz, sztuka in definitio heterogeniczna, żerująca na różnych konwencjach
estetycznych (folkloru tradycyjnego nie wyłączając) jest szczególnie żywotny i produktywny
na stykach kulturowych. Były to zwłaszcza miejsca, gdzie mieszały się elementy szeroko
rozumianej kultury miejskiej z tradycją wiejską — targi, bazary, miejsca odpustowe i
pielgrzymkowe, ale też peryferia miejskie, osady, w których życie niewiele różniło się od
życia na wsi i in. Trafiały więc pod strzechy wiejskie — od końca XIX wieku, za sprawą
domokrążców i wędrownych handlarzy, masowo — na przykład kiczowe obrazy i obrazki,
landszafty, oleodruki, seryjnie produkowane makatki, tandetne figurki i zabawki, przedmioty
zdobnicze, określony rodzaj „biżuterii”, podkolorowana fotografia, a także różne formy kiczu
literackiego, np. z obiegu brukowego. Zdarzało się, że na wieś powracały teksty tradycyjnego
folkloru chłopskiego w formie przetworzonej przez miasto i folkloryzm (później także przez
kulturę masową). Największym powodzeniem wśród mas ludowych „od zawsze” cieszył się
kicz religijny, a więc cała masa przedmiotów o charakterze dewocjonaliów.
Można założyć obrazoburczą tezę, że przynajmniej od drugiej połowy XIX wieku kicz,
bardziej niż tradycyjny folklor, kształtował świadomość estetyczną polskiego ludu wiejskiego
i miejskiego, chociaż jeszcze romantycy szukali w kulturze ludowej przede wszystkim
dziewiczego interioru i russowskiego „dzikusa”.
Wytwory sztuki kiczowej stały się kanonem „piękna” dla przedstawicieli coraz liczniejszej
warstwy drobnomieszczańskiej, „filistrów” (przypomnijmy, że nie wykształciła się u nas
„solidna”, w rozumieniu zachodnim, klasa mieszczańska ze swoją jednorodną stylistycznie
kulturą i zapotrzebowaniem na sztukę; nieliczne enklawy kultury i sztuki mieszczańskiej
znajdziemy m. in. w Gdańsku, Poznaniu czy Katowicach). Kiczowe wzory piękna, w których
47
gustowały środowiska polskich „kołtunów”, oddziaływały, za sprawą służby i wyrobników
pochodzenia chłopskiego, na gusta wiejskie.
W XX wieku estetyka kiczu upowszechniała się w świadomości coraz szerszych warstw
społecznych za sprawą industrializacji i masowej, zwłaszcza po 1945 roku, migracji chłopów
ze wsi do miast. Awans społeczny, a był to awans milionów, nie odbywał się w sposób
bezbolesny (wbrew temu, co głosiła propaganda i pisała komunistyczna prasa). Towarzyszyły
mu procesy wykorzenienia kulturowego — kultura folkloru i pozostawione dziedzictwo były
dla przybyszów ze wsi w nowym miejscu bynajmniej nie powodem do dumy, raczej do
wstydu. Kryją się za tymi procesami wielkie dramaty ludzkie, co w jakimś stopniu ukazywała
literatura tzw. nurtu chłopskiego. Miliony „migrantów” miały zapewnione miejsca pracy i
miejsca do spania, czasowo w licznych hotelach robotniczych, później w powstających w
miastach przemysłowych olbrzymich zespołach blokowisk, miejskich „sypialniach”. Godne
warunki życia oznaczają jednak coś więcej niż praca i miejsce do spania. Prasa, radio i
telewizja w okresie PRL, owszem, edukowały społeczeństwo nie tylko „po linii”
ideologicznej, ale milionom nowych „mieszczan” nie zapewniono wartościowej oferty
kulturalnej, a propozycje masowej rozrywki (poza mediami) sprowadzały się głównie do
kanonu „festynowego” i „świątecznego” (1 Maja, 22 Lipca, święta gazet partyjnych, setki
rozmaitych „festiwali” i tp.). W oficjalnej propagandzie funkcjonował co prawda mit
robotnika spędzającego czas wolny w tzw. klubokawiarni lub czytelni czy salce telewizyjnej,
lecz rzeczywistość była nie tak różowa.
Jeśli doceniamy poprzedni ustrój za pewne niewątpliwe osiągnięcia w dziedzinie kultury,
począwszy od walki z analfabetyzmem, nie zapominajmy, że kładąca nacisk na określoną
ideologię edukacja kulturalna społeczeństwa sprowadzała się do utrwalania w świadomości
całych rzesz ludzi także estetyki kiczu.
Istotne miejsce w tym względzie miała narzucana twórcom po roku 1949 doktryna
socrealizmu. Wyjątkowo w sztuce i literaturze socrealistycznej pojawiały się dzieła godne
uwagi, może nawet wybitne (pomijam proces „dowartościowywania” tych dzieł z
perspektywy czasu), ale reguła podstawowa była siermiężna, trywialna, można rzec —
sprzyjająca powstawaniu kiczu. Twórca dzieła socrealistycznego był krępowany w dwojaki
co najmniej sposób: wyolbrzymioną do form karykaturalnych, stereotypowo pojętą zasadą
„realistycznej” typowości oraz bardzo wąskim repertuarem „dopuszczonych” do głosu przez
ideologów tematów, jakie powinien (miał prawo) poruszać artysta. Toteż „z góry” było
wiadomo, że nawet najbardziej utalentowany pisarz, deklarując się po stronie socrealizmu, nie
stworzy w powieści fresku społecznego powieściowego na miarę Balzaka czy Prusa, a to ze
względu na schematyzm (bohaterowie, akcja, ostateczne rozwiązanie), konieczność
rezygnacji z innych niż wąsko pojęta typowość rozwiązań stylistycznych (naturalizm,
impresjonizm etc.), zawężona do obowiązującej ideologii wizja świata narratora.
Ograniczonym repertuarem środków posługiwało się także socrealistyczne malarstwo, plakat
czy rzeźba. Podobnie jak artysta tworzący w duchu socrealizmu, także twórca kiczu jest do
bólu przewidywalny, aczkolwiek nie krępują go więzy ideologiczne (chyba że tworzy w
ramach doktryny lub uprawia „sztukę” religijną) i ma większą dozę wolności w doborze
48
tematów. Twórcę kiczu krępuje w zasadzie jedynie stereotyp przyjętej konwencji
artystycznej, chociaż nie musi być on świadom tego stanu rzeczy.
Widać (niestety) duże podobieństwo — nie w ideologii i w sferze politycznych imperatywów
rzecz jasna — między podejściem do sztuki „twórców socrealistycznych” a podejściem do
sztuki części artystów reprezentujących współczesną tzw. nową sztukę narodową (części, bo
niektórzy korzystają obficie z maniery modernistycznej, „ekspresjonistycznej”). Poprzez
sztukę socrealistyczną próbowano wzmacniać socjalistyczną tożsamość mas „ludowych”.
Nowa sztuka narodowa, kierowana innym imperatywem politycznym, kładzie nacisk na
wzmacnianie imperatywu narodowego (nacjonalistycznego?). Porównajmy zresztą obraz
posągowych odindywidualizowanych murarzy wykonujących proste czynności murarskie w
„Podaj cegłę” A. Kobzdeja z …pomnikiem smoleńskim w Kałkowie-Godowie lub projektem
pomnika nazwanym „Dziewczynka z samolotem”. Skrajny konserwatyzm w kraju nad Wisłą
nie może najwidoczniej wyjść poza estetykę bierutowsko-gomułkowską, aczkolwiek
niewątpliwie wizerunki Matki Boskiej i „naszego papieża” zastąpiły w ikonografii i
„inscenizacjach” portrety traktorzystów i traktorzystek, a optymistyczne symbole wielkich
budów wrak samolotu z motywami mesjanistycznymi.
W okresie PRL ideologowie i usłużni wobec ustroju uczeni (na przykład z kręgów socjologii)
na różne sposoby posługiwali się pojęciem „klasy robotniczej”, na ogół zawsze jednak pojęcie
to było przedmiotem manipulacji i propagandowego fałszu. Z wizji i „badań” społeczeństwa
nie wychodzących poza poziom makrostruktur wynika efekt nie większy niż z tzw. myślenia
życzeniowego, podporządkowanego doktrynie, a badania społeczne w skali mikrostruktur
były „nie po linii”. Przedmiotem ewidentnych manipulacji było także pojęcie „kultury
robotniczej”. Podkładano pod nie propagandowe, urzędowe wizje szczęśliwego robotnika,
który w ustroju socjalistycznym zaspokaja w pełni swoje kulturalne i życiowe aspiracje i z
optymizmem patrzy w przyszłość, ku której prowadzi cały naród nieomylna partia.
Tymczasem prawdziwa kultura robotników rozwijała się po swojemu i niekoniecznie w
strefach wyznaczonych przez partię. A więc w znacznej mierze w podłych knajpach, barach,
na podwórkach lub gdziekolwiek przy alkoholu, na ulicach (identyfikacja z „ulicami”, walki
między ulicami), w hotelach robotniczych, stołówkach, barach mlecznych, na stadionach, w
domach wczasowych (gdzie wykształcił się swego rodzaju typ „wczasowej” kultury
robotniczej), w enklawach „sąsiedzkich” na terenach powstających wielkich blokowisk, na
potańcówkach i festynach, w tworzących się po 1950 roku rozmaitych, wzajemnie się
zwalczających subkulturach (zaczęło się w latach 50. od chuliganów i bikiniarzy, potem, w
latach 60. pojawili się gitowcy i hipisi, a później rozmaitych subkultur funkcjonowało co
najmniej kilkanaście). No i oczywiście w kręgu oddziaływania kultury parafialnej i w domach
prywatnych. Prawdziwe życie kulturalne socjalistycznej klasy robotniczej — i obraz jej
kultury — rozmijały się niemal kompletnie z urzędową ideologiczną wersją, a przynależność
części robotników do PZPR (lub ZMP czy ZMS) niczego w tej mierze nie zmieniała, zresztą
partia jakby a priori akceptowała powszechną hipokryzję, podwójną moralność swoich
członków i działaczy. Tak naprawdę nigdy nie zagroziła strukturom religijnym w Polsce,
życiu religijnemu Polaków i towarzyszy (rzecz jasna pamiętamy o wielu represjach
49
dotykających przedstawicieli Kościoła). Wręcz przeciwnie, okres PRL był to okres
umocnienia Kościoła.
W jakiś więc sposób rzeczywistość społeczna „pozytywnie weryfikowała” przymiotnik
„Ludowa” z urzędowej nazwy państwa (PRL). Stara, przedwojenna klasa robotnicza była
niewielka liczebnie, jeśli chodzi o styl jej życia (np. w starych miejskich enklawach
robotniczych lub osadach z charakterystyczną nieraz i ceniona dzisiaj architekturą) i aspiracje
kulturalne, przypominała ona typ kultury „folklorystycznej”, „ludowej”; mam na uwadze
pewne analogie, nie homologię. Był to typ kultury przypominający starą kulturę robotniczą w
Anglii opisywaną znakomicie z autopsji przez R. Hoggarta w głośnej u nas w połowie lat 70.
(dzięki przekładowi) książce „Spojrzenie na kulturę robotniczą w Anglii”28
. Podobnie jak
angielska, także i polska stara warstwa robotnicza miała swój etos i nie była w zasadzie
dotknięta „ukąszeniem marksistowskim”. Jej kultura nie tyle została, jak w Anglii, wchłonięta
przez ekspansywne na tamtym terenie formy kultury popularnej i masowej (wzory
amerykańskie), ile „rozmyła się” w „stylach” życia, nowo tworzących się formach
obyczajowych narzucanych przez milionowe rzesze przybyszów ze wsi budujących socjalizm
w miastach przemysłowych.
Nowa klasa robotnicza, klasa wewnętrznych emigrantów, a więc tak naprawdę nowa miejska
warstwa ludowa, stanowiła, owszem, przedmiot swoistej adoracji komunistycznej władzy, ale
gdy chodzi i nawyki i aspiracje kulturalne, była w zasadzie pozostawiona samej sobie.
Wyrzekała się w nowych miejscach tradycyjnych chłopskich znaków tożsamości społecznej
(folklor, genealogia) i była nadzwyczajnie podatna na różne formy rozrywki popularnej,
później w coraz większym stopniu kultury masowej, a jej świadomość estetyczną
kształtowały w olbrzymim stopniu różne formy kiczu, czego symbolem jest poniekąd widok
Lecha Wałęsy z Matką Boską w klapie podpisującego porozumienie w sierpniu 1980 r.
dziwacznym wielkim piórem-gadżetem. Robotnicy z Gdańska czy Szczecina tworzyli
skądinąd elity ówczesnej klasy robotniczej, czemu sprzyjało większe niż w głębi Polski
otwarcie na świat, jednakowoż ikonografia strajkowa zdaje się wskazywać, że za
świadomością polityczną czy społeczną niekoniecznie podąża świadomość estetyczna.
Tradycję kiczu w Polsce cechuje uporczywa trwałość, a sprzyja temu konserwatyzm Polaków
w sprawach obyczajowych; dał on o sobie znać także w treści porozumień podpisanych w
1980 r.
Najważniejszym strażnikiem i obrońcą polskiej tradycyjnej obyczajowości, tradycyjnych
sposobów myślenia o „wartościach” jest w Polsce od wieków Kościół. Dzisiejsze państwo
przestało się w jakikolwiek sposób wtrącać do edukacji estetycznej społeczeństwa. Kościół
zatem w najbardziej zdecydowany sposób kształtował i kształtuje antymodernizacyjne i
antyinnowacyjne postawy Polaków i to, jaki procent z tych ponad dziewięćdziesiąt procent,
którzy deklarują się jako katolicy, faktycznie regularnie partycypuje w życiu Kościoła, nie ma
specjalnego znaczenia. Sfera sakralna od zawsze była niezwykle produktywna dla kiczu,
przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że to religia jest źródłem kiczu.
28
Tytuł oryginału jest trudny do jednoznacznego przetłumaczenia: The Uses of Literacy (1957 r.). Polski
przekład — rok 1976.
50
Pojęcie „kiczu religijnego”, którym operują badacze, jest pojęciem bardzo nieprecyzyjnym.
Może oznaczać zapalniczkę z wizerunkiem („naszego”) papieża, plastikową nerkę czy
plastikowe płuca składane w ofierze Matce Boskiej Fatimskiej, tysiące czy miliony
przedmiotów związanych z kultem świętych (także kultem beatyfikowanego Jana Pawła II),
specyficznie wykonane medaliki i różańce, jakże modne dzisiaj tatuaże. Typ religijności
ludowej, który wymaga bezpośredniego kontaktu z wieloma religijnymi gadżetami, zawsze
był w Polsce dominujący w postawach religijnych, pontyfikat Jana Pawła II przyczynił się
niewątpliwie do jego odświeżenia, reaktywacji i swoistej nobilitacji w społeczeństwie
polskim. Lecz pod pojęciem kiczu religijnego kryją się także dzieła sztuki architektonicznej,
rozmaite elementy składające się na wystrój wnętrz kościołów (nie tylko obrazy, polichromie
czy rzeźby), dzieła muzyczne (wśród których "Psałterz Wrześniowy" P. Rubika plasuje się
wysoko w rankingach), pieśni piosenki, teksty literackie, filmy. W natłoku „kultowych”
kiczowych przedmiotów niewątpliwie w mniejszości są te, które pełnią funkcję stricte
religijną, opatrzenie ich symbolem religijnym czy quasi-religijnym kreuje w pierwszym
rzędzie popyt. Oczywiście z zakresu rozważań wyłączam uznane religijne dzieła
wysokoartystyczne. Nie można nie zauważyć licznych w Polsce przykładów kościelnego
kiczu architektonicznego i udawać, że będące „na wyposażeniu” ogromnej ilości kościołów
obrazy czy rzeźby to przykłady sztuki autentycznej. Niekoniecznie dotyczy to tylko sztuki
powstającej w ostatnich dziesięcioleciach. Problem w tym, że kiedy wchodzimy do na
przykład dziewiętnastowiecznej świątyni — jakiś „neogotyk” lub „neoklasycycm”— może
widzimy, lecz nie zauważany jej kiczowego charakteru, bo sakralna patyna jakby podwójnie
nobilituje dzieło.
To, w jakim miejscu i w otoczeniu jakich przedmiotów modli się wierzący, jest wyłącznie
jego prywatną sprawą. Jednakże nie można nie widzieć, że Kościół, w ścisłym związku z
polską, czyli ludową religijnością, jako obrońca konserwatywnej tradycyjnej polskiej
obyczajowości, ściśle określonego kontinuum i spektrum wartości, w dziedzinie wartości
estetycznych oznacza strefę, która od dawna umacnia w polskim społeczeństwie „postawy
kiczowe”, jak je opisuje wspomniany Moles. Jednocześnie strefa Kościoła była od wieków
strefą może najbardziej produktywną, gdy o kiczowe przedmioty chodzi, aczkolwiek dzisiaj
zdaje się przegrywać w konkurencji z zalewem kiczu i szmiry spod znaku masowej
popkultury.
Problem w tym, że o ile religia wiąże się z szeregiem uniwersalnych z punktu widzenia
humanistycznego, a więc niezbędnych społecznie wartości, zaś motorem napędowym
popkultury jest proces nieustannego przewartościowania wszelkich wartości, ich absolutna
relatywizacja. Bóg, Chrystus, Matka Boska weszli do świata gadżetów. Ikony religijne
mieszają się z ikonami cele brytów i gwiazd kultury popularnej. Piosenkarka Madonna myli
się madonną z dzieciątkiem i niewykluczone, że z Dodą. Polak zaś wybiera to, co swojskie —
swojską kiełbasę, swojski schabowy, swojskie telenowele, swojskich celebrytów, swojskich
polityków i nie da sobie wmówić, że dzieła braci Cohen czy Tarantino to Himalaje kultury.
Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
51
„Dobry gust — pisze A. Moles — powstaje jako wynik oczyszczania się w procesie awansu,
jako wynik przejścia przez filtry różnych kryteriów, wykształcenia, zamożności etc29
.” Z tezą
tą można by było polemizować, przynajmniej na gruncie polskim, gdyby nie fakt, że pojęcie
„awansu” w odniesieniu do milionów chłopów, którzy tworzyli nową wielkomiejską klasę
robotniczą, było pojęciem ideologicznym, a przynajmniej umownym. Ich potomkowie, w
drugim lub trzecim pokoleniu przejmowali i kontynuowali określone wzory estetyczne.
Jeszcze dzisiaj, prowadząc badania „terenowe” w wielkomiejskich blokowiskach z terenów
uprzemysłowionych, moglibyśmy się przekonać, że wystrój wnętrz mieszkalnych jest jakimś
estetycznym echem dawnych wnętrz z chałup chłopskich, chociaż miesza się on z estetyką
rodem z polskich telenowel. Jeśli uznać, że kicz jest „sztuką szczęścia”, że w sposób
doskonały operuje „etyką ofelimiczności30
” łatwo dostosowującą się do wymagań większości,
to okaże się, że tylko kicz w ostatnich dwóch stuleciach mógł zaspokoić aspiracje większości
społeczeństwa. Albo inaczej, w warunkach polskich procesy społeczne zachodzące
szczególnie w ostatnich dwóch stuleciach, będące implikacją wzmiankowanej „Wielkiej
Historii”, sprawiły, że na gruncie edukacji estetycznej mas „zły pieniądz wypierał nieustannie
dobry pieniądz”. Dotyczy to również edukacji etycznej, gdyż w przeciągu XX wieku Polacy
jakby się umocnili w postawach ksenofobicznych, co jest tyleż paradoksem, co faktem.
Problem w tym, że praktycznie zaniknęła, jako „klasa”, inteligencja, która przez okres prawie
stulecia próbowała wpływać na edukację kulturalną Polaków. Misyjne niegdyś zawody —
mówiłem o tym wyżej — przestały być misyjnymi zawodami. Wszystkim rządzą prawa
rynku.
Pisałem wyżej o licznych brakach kulturalnych Polaków, o nieprzygotowaniu do korzystania
z nowych technologii. Czy są jakieś przesłanki pozwalające sądzić, że to — obarczone
garbem nie zawsze inspirującej historii i tradycji — społeczeństwo jest w stanie, na sposób
obywatelski, samo „się” wyedukować? Do ery powszechnego dobrobytu jeszcze nam daleko,
ale czy można wierzyć Molesowi, że wraz z powszechnym dobrobytem pojawia się „dobry
gust”? Czy znikną kiedyś z polskiego pejzażu psie kupy, w których widzę swoiste „pokłosie”
naszej w małej części sarmackiej, w ogromnej części chłopskiej, ludowej tradycji?
Ergo, nie potrafię, nie tylko ze względu na „poprawność polityczną”, odpowiedzieć
jednoznacznie na pytanie, czy Polacy „zdurnieli”. Wiele wskazuje na to, że w jakimś sensie
„durni” byli, i wiele na to, że w jakimś sensie „durni” są. Są jednak zawsze jakieś „ale”. Na
przykład tak naprawdę nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy narodem, w jakim
społeczeństwem, a na ile tylko „ludem” polskim. Za największą wszakże „durnotę” uważam
historyczną skłonność Polaków, niechęć absolutną do korzystania z pozytywnych
doświadczeń innych narodów.
Michał Waliński
24 kwietnia 2013 roku
29
A. Moles, Kicz…, op. cit. 30
Określenie Pareto. Cyt. za A. Moles, ib., s. 83.
52
PS. Tuż po zamknięciu powyższego szkicu natrafiłem na ważny artykuł Jacka Żakowskiego
Polacy są jacyś inni w najnowszej „Polityce” (2013 nr 17/18, s. 20-21). Autor komentuje
„polską odmienność” na podstawie badań hiszpańskiej fundacji BBVA. Konkluzje, jakie
można wyciągnąć z tych badań, nie brzmią mile dla polskiego ucha. Pisze Żakowski: „Nasza
inność [w Europie] to przede wszystkim osobność. Nie tylko jako odrębność, ale przede
wszystkim jako brak ciekawości.” I konkluduje, że to, czy „się społecznie zeuropeizujemy,
zdemokratyzujemy, zainteresujemy i uaktywnimy” nie jest pewne i że zależy tylko od nas.
Taka jest prawda. Nic dodać, nic ująć.
M.W.