+ All Categories
Home > Documents > Czy Polacy „zdurnieli”? Myśli nieokrzesane o ksenofobii, ignorancji i kiczu

Czy Polacy „zdurnieli”? Myśli nieokrzesane o ksenofobii, ignorancji i kiczu

Date post: 07-Apr-2023
Category:
Upload: independent
View: 0 times
Download: 0 times
Share this document with a friend
52
1 Michał Waliński Czy Polacy „zdurnieli”? Myśli nieokrzesane o ksenofobii, ignorancji i kiczu 1. Zamiast wstępu Kilka tygodni temu zetknąłem się z opinią, że „Polacy zdurnieli”. W tym samym mniej więcej czasie media podały wiadomość, że telewizja „Polsat” zdejmie 1 kwietnia 2013 r. z ramówki codzienny program „To był dzień na świecie”. Nie był to prima aprilis. Program trwał 25 minut, w zamian widzowie otrzymali w każdą niedzielę godzinną audycję pt. „To był tydzień na świecie”. 7 razy 25 = 175 – 60 = 115. Tyle minut zaoszczędzi najpopularniejsza polska telewizja i zapewne odda ten czas kapłanom kuchni, ekshibicjonistom, księżom i zakonnicom, błaznom, infantylnym pannom i młodzieńcom przeżywającym „czadowe” miłosne perypetie na wakacjach w Hiszpanii i pozwalających się filmować na użytek seriali „dokumentalnych”, wyjcom z „szoł”-programów rzekomo umuzykalniających naród i ich tzw. pożal się Boże jurorom albo błyskotliwym paniom domów. Potrzeb jest dużo, zresztą powstała duża luka po zlikwidowaniu patriotycznego programu „Kocham Cię, Polsko”. Zdecydowanie brakuje show poświęconego domowym koszom na brudną bieliznę w posiadłościach celebrytów. „Kultowe” gwiazdki odwiedzają wybrane domy (chętnych „prominentów” nie zabraknie), w obecności gospodarzy wyciągają z zamkniętymi oczami z kosza pojedyncze elementy, po zdjęciu opaski z oczu opisują szczegółowo znalezisko, widzowie telefonicznie odgadują, co to jest, prowadząca para komentuje, a król telewizyjnego kiczu ogłasza ostateczny werdykt. Najciekawsze sztuki (z kosza) można spieniężyć na licytacji i oddać na sierotki. Póki żyję, nie uwierzę, że nikogo w tym kraju nie interesuje, co się kryje w koszach na brudną bieliznę w domach „celebryckich”, nie mogę jednakowoż obiecać, że z któregoś z tych koszy można wyciągnąć trupa 1 . 1 W moim blogu pn. Quasi-imponderabilia in statu nascendi. „Silva rerum” (http://my.opera.com/Micha%C5%82Wali%C5%84ski/blog/ ) dosyć często i nieprzypadkowo pojawiały się wątki „celebryckie”. Toteż niezbędna jest jeszcze jedna uwaga. Fakt, że najbardziej znaną definicją „celebryty” jest ta, która powiada, iż „celebryta jest znany z tego, że jest znany” (Daniel Boorstin, 1961 r.). Niejaki Marcin Prokop, chyba też celebryta, obrusza się mocno, gdy wszystkich celebrytów wrzuca się do jednego worka i płaci ogromne pieniądze także tym, którzy są znani z tego, że są znani (por. program Agnieszki Szulim „Na językach” w TVN z dn. 31 III 2013 r.). Problem definicyjny polega na tym, że niektórzy z pupilów mediów mają jakieś osiągnięcia na koncie (w najgorszym razie epizodyczne rólki w serialach lub udział w jakimś programie TV), przyjmują jednak na co dzień „celebrycki” sposób bycia i „celebryckie” zwyczaje.
Transcript

1

Michał Waliński

Czy Polacy „zdurnieli”?

Myśli nieokrzesane o ksenofobii,

ignorancji i kiczu

1. Zamiast wstępu

Kilka tygodni temu zetknąłem się z opinią, że „Polacy zdurnieli”.

W tym samym mniej więcej czasie media podały wiadomość, że telewizja „Polsat” zdejmie

1 kwietnia 2013 r. z ramówki codzienny program „To był dzień na świecie”. Nie był to prima

aprilis. Program trwał 25 minut, w zamian widzowie otrzymali w każdą niedzielę godzinną

audycję pt. „To był tydzień na świecie”. 7 razy 25 = 175 – 60 = 115. Tyle minut zaoszczędzi

najpopularniejsza polska telewizja i zapewne odda ten czas kapłanom kuchni,

ekshibicjonistom, księżom i zakonnicom, błaznom, infantylnym pannom i młodzieńcom

przeżywającym „czadowe” miłosne perypetie na wakacjach w Hiszpanii i pozwalających się

filmować na użytek seriali „dokumentalnych”, wyjcom z „szoł”-programów rzekomo

umuzykalniających naród i ich tzw. pożal się Boże jurorom albo błyskotliwym paniom

domów.

Potrzeb jest dużo, zresztą powstała duża luka po zlikwidowaniu patriotycznego programu

„Kocham Cię, Polsko”. Zdecydowanie brakuje show poświęconego domowym koszom na

brudną bieliznę w posiadłościach celebrytów. „Kultowe” gwiazdki odwiedzają wybrane domy

(chętnych „prominentów” nie zabraknie), w obecności gospodarzy wyciągają z zamkniętymi

oczami z kosza pojedyncze elementy, po zdjęciu opaski z oczu opisują szczegółowo

znalezisko, widzowie telefonicznie odgadują, co to jest, prowadząca para komentuje, a król

telewizyjnego kiczu ogłasza ostateczny werdykt. Najciekawsze sztuki (z kosza) można

spieniężyć na licytacji i oddać na sierotki. Póki żyję, nie uwierzę, że nikogo w tym kraju nie

interesuje, co się kryje w koszach na brudną bieliznę w domach „celebryckich”, nie mogę

jednakowoż obiecać, że z któregoś z tych koszy można wyciągnąć trupa1.

1 W moim blogu pn. Quasi-imponderabilia in statu nascendi. „Silva rerum”

(http://my.opera.com/Micha%C5%82Wali%C5%84ski/blog/) dosyć często i nieprzypadkowo pojawiały się

wątki „celebryckie”. Toteż niezbędna jest jeszcze jedna uwaga. Fakt, że najbardziej znaną definicją „celebryty”

jest ta, która powiada, iż „celebryta jest znany z tego, że jest znany” (Daniel Boorstin, 1961 r.). Niejaki Marcin

Prokop, chyba też celebryta, obrusza się mocno, gdy wszystkich celebrytów wrzuca się do jednego worka i płaci

ogromne pieniądze także tym, którzy są znani z tego, że są znani (por. program Agnieszki Szulim „Na językach”

w TVN z dn. 31 III 2013 r.). Problem definicyjny polega na tym, że niektórzy z pupilów mediów mają jakieś

osiągnięcia na koncie (w najgorszym razie epizodyczne rólki w serialach lub udział w jakimś programie TV),

przyjmują jednak na co dzień „celebrycki” sposób bycia i „celebryckie” zwyczaje.

2

Decyzja telewizji „Polsat” wzbudziła wielkie emocje, niektórzy publicyści (Mroziewicz i

spółka) podnieśli larum tak głośne, jakby się dzwon Zygmunta zerwał z uprzęży, spadł z

hukiem i serce mu pękło. Dziwię się, że po wielowiekowej służbie staruszek Zygmunt jeszcze

wytrzymuje z tym narodem.

W niniejszym szkicu nie chcę bynajmniej dołączać do chóru malkontentów. Bronić lub

oskarżać „Polsatu”, telewizji w ogóle lub …społeczeństwa i narodu. Informacje powyższe

skłoniły mnie do pewnych refleksji, o ile jednak myśl zbłądzi czasem na ścieżki mniej

uczęszczane bądź zarosłe szalejem i perzem, to przepraszam, nie mam przy sobie mentora,

który by mnie ostrzegł, abym razem ze swoim psem, utykającą nogą, garbem,

pokiereszowanym przez chemię rakiem, trzema kochankami i tobołkiem nie szedł tą drogą.

Tak naprawdę nie o kosze na bieliznę, majtki i podpaski celebrytek chodzi, prędzej może o

trupy. Na przykład w thrillerach i serialach sensacyjnych. Lub żywe trupy. Muszę jednak

poczynić istotne zastrzeżenie: ilekroć niżej użyję słowa „Polacy”, będę miał na uwadze nie

wszystkich Polaków, lecz znaczącą część narodu/społeczeństwa, często większą jego część.

Jakim my zresztą jesteśmy narodem? Czy posiadamy jakiś znak jakości naszej

„wspólnotowości”? Może — jako społeczeństwo — jesteśmy bardziej zbiorem doraźnych

„wspólnot”, frakcji, kółek zainteresowań spiskowych, sodalicji różańcowych, słuchaczy

Radia Maryja i słuchaczy radia Tok FM, miłośników rybek akwariowych i posiadaczy

rottweilerów, klik i grup interesów? Albo — w ogóle — sui generis zbiorowiskiem Ików?

Biorąc pod uwagę takie kryteria, jak kultura, język, (w znacznym stopniu) religia, jesteśmy

oczywiście narodem i mieścimy się w ramach niektórych definicji. Także terytorium — po

przejściach „z grubsza” to samo, co w czasach Bolesława Chrobrego. Kryterium etniczne

zgadza się. Te ziemie w większości zamieszkują Polacy. Jednak już taki stosunek do historii i

tradycji nie jest jednoznaczny, chodzi rzecz jasna o interpretację, a nie fakty. Historia i

tradycja nas, Polaków, wybitnie dzielą. Siłą rzeczy także stosunek do kultury (dziedzictwa

kulturowego) bardziej Polaków dzieli niż łączy. W zasadzie każde kryterium nasuwa jakieś

zastrzeżenia i wątpliwości, a w najmniejszym chyba stopniu język i nie widzę w aspiracjach

Ślązaków i Kaszubów zagrożeń dla naszej państwowości.

A czy „nasza” religia w istocie nas łączy?

Może dla Polaków należałoby stworzyć osobną definicję, bo tacy „osobni” jesteśmy? Mam na

uwadze definicję narodu. Na ile jednak można mówić w ich przypadku o wspólnocie

przekonań (nie tylko religijnych!)? Zwłaszcza że między tym, co deklarowane oficjalnie, a

tym, co wyznawane w „głębi duszy”, istnieje częstokroć przepaść, a „schizofreniczne”

zachowania naszych polityków nie odbiegają znacząco od „normy narodowej”? Zresztą

„Polskę w pigułce”2 znajdziemy także na stadionach piłkarskich.

Co można zatem powiedzieć o typie w i ę z i łączących tę w s p ó l n o t ę? O ich jakości? Jest

cienka granica między pojęciem narodu i społeczeństwa, pozostawię to na boku i spytam:

2 Jak to ktoś — Mariusz Pilis? —trafnie ujął.

3

dlaczego ciągle tak kiepsko wychodzi nam budowanie s p o ł e c z e ń s t w a? Może właśnie

budowanie silnego i autentycznego, obywatelskiego społeczeństwa powinno w dobie

współczesnej być podstawowym wyznacznikiem więzi narodowych? I — ewentualnie —

najważniejszym zadaniem patriotycznym?

Znamy narody bez własnego terytorium, jakoś sobie od wieków radzą. My to terytorium, po

zawirowaniach historycznych, szczęśliwie posiadamy, a na dodatek jesteśmy (ciągle jeszcze)

niezróżnicowani etnicznie. Czy jednak — jeśli prawdziwego społeczeństwa nie stworzymy —

możliwy jest naród „bezspołeczeństwowy”? Tego nie wiem. Być może jest to możliwe i

pokażemy światu nową, polską jakość?

W tym momencie w zasadzie abstrahuję od tych teorii socjologicznych, które głoszą, że

współcześnie pojęcie „społeczeństwa” jest w coraz większym stopniu iluzoryczne, że w ogóle

stare kryteria socjologiczne „wyczerpały się”. Także ten wątek pozostawiam na boku.

Jak by na to nie patrzeć, jeśli zgodzimy się, że jesteśmy narodem, to jesteśmy narodem bardzo

młodym, bo „masy ludowe” (czyli większość) weszły do tego narodu ledwie chwilę temu.

Przez wieki mieliśmy do czynienia wyłącznie z narodem szlacheckim. Polskim oczywiście.

U schyłku żywota straciłem rozeznanie w tych kwestiach i nie mogę niestety zwalić tego na

sklerozę. Chciałbym deklarując się jako Polak, mieć w miarę dobre samopoczucie. Jakoś nie

wychodzi.

I. Polacy a media

2. Czy Polacy „zdurnieli”?

W Polsce funkcjonują zasadniczo dwie opinie (poglądy) na temat relacji telewizja —

widzowie. Zgodnie z pierwszą, mamy światłą, wyrobioną intelektualnie widownię

telewizyjną, zaś nadawcy telewizyjni, kierując się niecnymi intencjami, a nade wszystko

żądzą zysku, wciskają odbiorcom rozrywkę na najniższym poziomie. Według niektórych

można w tym wypadku mówić o teorii spiskowej, zmowie producentów, cyklistów, masonów

i polityków, którzy metodycznie celowo ogłupiają naród. Druga opinia sprowadza się do tezy,

że nadawcy/dysponenci kierują się jak najbardziej szlachetnymi intencjami, za to widownia

jest głupia, nieokrzesana, spragniona prymitywnej rozrywki i notorycznie unika sensownej

edukacji kulturalnej przez telewizję, radio i lekturę gazet, zatem np. autorzy ramówek

telewizyjnych są bezradni, muszą dostosowywać je do niskich, prymitywnych upodobań

telewidzów, a wszakże gotowi by byli zrezygnować z większości reklam i kliknięć, byleby

naród przestał durnieć. W tym drugim wypadku raczej trudno mówić o „zmowie” odbiorców,

jeśli już — raczej o takich, a nie innych gustach i potrzebach kulturalnych szerokich rzesz

społeczeństwa. A więc oczekiwać dnia, kiedy dysponenci mediów popełnią w formie protestu

zbiorowe seppuku.

Do pierwszej z opinii przychyla się zdecydowana większość wypowiadających się w tej

kwestii, do drugiej nieliczni, jak np. we wrześniu ub. roku red. Grzegorz Miecugow z TVN:

4

„Dziś największą słabością mediów jest odbiorca […]. Gdy mówimy o tabloidyzacji mediów,

to mówimy właśnie o tabloidyzacji odbiorców. Na rynku nie można abstrahować od tego,

czego chce widz. To, że filmy Woody’ego Allena chodzą po godzinie 23, to nie jest wybór

właściciela telewizji. To wybór widza, który chce o 20.00 oglądać rozrywkę przaśną.

Telewizje komercyjne zwracają się w stronę większości, która woli >>naparzankę<<” (por.

http://www.pudelek.pl/artykul/43420/miecugow_krytykuje_widzow_tvn_to_oni_sa_najwieks

za_slaboscia_telewizji/4/) .

Ostatnio zaś Ewa Wanat — redaktor naczelna Radia TOK FM w latach 2002-2012 — która

podsumowując statystyki dotyczące preferencji kulturalnych widowni, ocenia lapidarnie, że

„Polacy zdurnieli” (por. http://natemat.pl/55165,polacy-zdurnieli-telewizyjny-obraz-polaka-

malo-ambitny-ignorant-skupiony-na-rozrywce-i-pochloniety-swiatem-seriali).

Charakterystyczne, że widzów bezpardonowo atakują akurat decydenci dziennikarscy.

Miecugow uszczęśliwiał przed laty masy, prowadząc „Big Brothera”, od lat zaś ma związek z

przaśnym i nudnym programem pt. „Szkło kontaktowe”. Wanat z kolei współtworzyła dobrze

się zapowiadające radio.

Wspomnianą relację można, jak sądzę, poszerzyć i rozważać jako problem: Polacy a media w

ogóle, a nawet: Polacy — media i świat. Jest o czym myśleć. Kto ma rację — widzowie,

czytelnicy, kinomani i internauci czy dysponenci mediów? Czy można na podstawie treści

percypowanych na co dzień przez milionowe rzesze widzów, słuchaczy, odbiorców

wszelakich mediów wyciągać uprawnione wnioski dotyczące naszych cech narodowych,

mentalności? Albo tłumaczyć wybory ich odbiorców takimi a nie innymi cechami „charakteru

narodowego”, o ile istnieje coś takiego jak „charakter narodowy”? Czy Polacy „zdurnieli” w

ostatnim czasie? Jeśli Polacy „zdurnieli”, to jakie są źródła i przyczyny polskiej ignorancji?

„Zdurnieli”, to znaczy, że kiedyś nie byli durni? Albo byli mniej durni?

Jeśli „zdurnieli”, to czego ich „durnota” dotyczy? Wiedzy ogólnej o świecie? Umiejętności

pragmatycznego funkcjonowania w rzeczywistości i indolencji w zakresie szeroko rozumianej

komunikacji ze światem i ze sobą? A więc ignorancji wobec poznania? Ignorancji w sferze

estetyki, przekładającej się na bardzo wąski repertuar potrzeb kulturalnych zgłaszanych przez

Polaków? A może chodzi także o umiejętności i jakości społeczne? Czy nasze „społem” to

jest ciągle „malowanka”, jak pisał najpóźniejszy z narodowych „wieszczów”?

Co się tyczy upodobań widowni telewizyjnej, rację wydają się mieć cytowani dziennikarze.

Przeciętny telewidz ma dzisiaj ogromne możliwości wyboru. Fakt, że lekceważy stację „TVP

Kultura”, kanały z dobrymi, a często wybitnymi filmami, interesującą ofertę „National

Geografic”, „Planete”, „Discovery”, „Mezzo” czy „TVP Historia”, jest znaczący. Na pewno

do większości polskich domów może dotrzeć wybitny lub dobry film, spektakl teatru telewizji

z TVP1 lub „Kultury”, wybitny dokument, dobry program historyczny lub publicystyczny,

audycje poświęcone sztuce. A jest jeszcze radio — z programem drugim lub RFM Clasic. No

i nieograniczona ilość godnych uwagi dzieł kultury do znalezienia w Internecie.

Nieprzypadkowo wspomniałem także o czytelnikach. Niedawne (kolejne już) badania

poziomu czytelnictwa w Polsce wskazują na dalszy regres w tej dziedzinie — Polacy omijają

szerokim łukiem nie tylko książki, ale niemal wszystko, co pachnie drukiem, wyłączywszy

5

banknoty i ilustrowany papier toaletowy. Inne nacje (Skadynawowie, Czesi) biją nas na

głowę. Na marginesie: komentujący badania czytelnictwa zwracali uwagę na fakt, że sytuację

ratują po części …uczniowie, którzy rzekomo sięgają po lektury szkolne i czytają je. Jest to

teza wątpliwa i słabe pocieszenie, bo znaczna część uczniów zdaje dzisiaj maturę bez

przeczytania w całości jednej choćby lektury. Także przez studia można, okazuje się,

spokojnie przejść bez mozolnego ślęczenia nad książkami, skryptami i podręcznikami.

Wiemy, że kobiety czytają w Polsce o wiele więcej niż mężczyźni. Co wszakże czytają

oprócz „Pięćdziesięciu twarzy Greya”?

Kino? To już niestety nie czasy „Konfrontacji”. Kino ambitne, zwłaszcza nieamerykańskie,

zdecydowanie przegrywa, sądząc po wyborach widzów, z masową widownią. W cenie jest

trywialna komedia, także polska, wszelkiego typu mordobicia i strzelanki, kreskówki w 3D

oraz — to wyższy poziom — polska tzw. komedia romantyczna lub polska komedia w ogóle.

Znaczące festiwale filmowe to w Polsce instytucje zdecydowanie niszowe.

Internet? Z Internetem jest problem. Od dawna wśród publicystów popularna jest teza, że

ludzie z dostępem do komputerów i Internetu, posługujący się na co dzień nowoczesnymi

technologiami, stanowią swoistą awangardę społeczeństwa, są pionierami innowacyjności.

Pewnie jest w tym trochę prawdy. Cóż jednak można powiedzieć o statusie kulturalnym (i

kulturowym) znaczącej części milionowych rzesz internautów, oceniając go na podstawie

kloacznego poziomu milionów tzw. komentarzy autorstwa anonimowych mieszkańców sieci?

Prymitywizm językowy, wulgaryzmy, anonimowość, nietolerancja, nacjonalizm, szowinizm,

antysemityzm, rasizm lub inna, niedająca się bliżej zdefiniować forma nienawiści do

…wszystkiego i wszystkich. A poza tym? Poza tym preferencje internautów wskazują na

dominujący w wyborach sieciowych kult rozrywki, określonych portali erotycznych i

„towarzyskich”, a jako że Internet daje więcej możliwości niż telewizja, częściej jest to

rozrywka najbardziej trywialna i wulgarna i niekoniecznie wyłącznie pornografię mam na

uwadze, chociaż pornografia w katolickim narodzie cieszy się sporym wzięciem. Rzetelne

strony informacyjne, publicystyczne (te, które nie zamieniły się jeszcze w blogowiska),

kulturalne bądź literackie nie mają szans w konkurencji z „Pudelkami”, grami, portalami

wróżbiarskimi, erotyką i pornografią.

Jaki procent internautów korzysta na co dzień z sieci, kierując się w pierwszym rzędzie

korzyściami edukacyjnymi, a takie możliwości Internet bez wątpienia stwarza? Studiuje przez

Internet? Tego nie wiem. Podejrzewam, że jest to procent nie wyższy niż procent telewidzów

oglądających na co dzień audycje w stacji „TVP Kultura”. Jaki procent internautów,

wchodząc do Internetu, włącza myślenie? Szuka istotnych treści? Czym wreszcie tłumaczyć

fenomen popularności tabletów, zresztą nie tylko w Polsce? Każdy, kto używa komputera i

Internetu do jakiejkolwiek pracy wymagającej zaangażowania umysłowego i intelektualnego,

wie doskonale, że tablet do takiej pracy się nie nadaje. Tablet, podobnie jak smartfon, to

kolejny milowy krok w trwałym zakotwiczaniu człowieka w rozrywkowym i

pseudoinformacyjnym raju. Zniewalania, nie tylko umysłowego, tegoż człowieka, który to

człowiek chętnie skądinąd daje się zniewalać.

6

Uzasadnienie dla decyzji dyrekcja programowa „Polsatu” zawsze znajdzie. My nie

zdejmujemy, ale dajemy wam aż godzinę w niedzielę po północy — powie. Poza tym powie:

weźcie pod uwagę wskaźniki oglądalności — widzów, ściślej: Polaków, tak naprawdę nie

interesuje to, co się dzieje na świecie. Niestety — i jedno, i drugie uzasadnienie będzie

prawdziwe.

Czy zatem rodacy „zdurnieli”?

3. Przesiadka z wozu z sianem do „Ferrari”

Polacy skądinąd przodują w świecie „w temacie” elektronicznych używek typu bankowość

elektroniczna, karty zbliżeniowe czy płacenie przy pomocy komórki. Problem polega jednak

na tym, że pracujemy jednocześnie na opinię cyfrowo-kulturowych troglodytów, którzy co

prawda łatwo i masowo przyswajają sobie świat ekskluzywnych technologii, bo one czynią

życie codzienne łatwiejszym i przyjemniejszym, ale niewiele lub nic nie wiedzą o świecie i w

większości nie wychodzą poza etniczne stereotypy i tradycyjne przekonania o własnej

wyższości między innymi nacjami.

Jest to zadziwiająco zgodne z priorytetami, jakie władza wyznaczyła polskiej szkole —

absolwent gimnazjum lub liceum powinien posiadać możliwie jak najwięcej „umiejętności”,

te zaś muszą pozostawać w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do posiadanej przez

absolwenta wiedzy. Umiejętność logicznego myślenia, kojarzenia faktów, nie jest bynajmniej

mile widziana. Jest w postępowaniu kolejnych rządów, permanentnie od kilkunastu lat

„reformujących” szkolnictwo, jakaś magiczna wiara, że jeśli ktoś nauczył się trzymać

długopis w ręce, to będzie świetnie pisał, a gdy pokaże mu się, jak obsługiwać czytnik,

zacznie połykać pięćdziesiąt audiobuków rocznie. A dwadzieścia usieciowionych

komputerów w szkole, niczym dotknięcie czarodziejskiej różdżki, zamieni nauczycieli w

entuzjastycznych (i mądrych) innowatorów. Wspomniałem o audiobukach, gdyż kilka

miesięcy temu kontrowersje wzbudził projekt przekształcenia bibliotek szkolnych w

…publiczne.3

U progu ostatniej transformacji ustrojowej Polska była komputerową, internetową, cyfrową i

w ogóle medialną pustynią. Ci, którzy podjęli się trudu zaszczepiania na jałowym gruncie

nowoczesnych technologii (niebezinteresownego, rzecz jasna), zwracali uwagę na plus tej

sytuacji i nie bez racji twierdzili, że dzięki niej mogliśmy przeskoczyć kilka epok w

3 Rzecz charakterystyczna, dla wielu polityków i publicystów miarą postępu jest nadal ilość komputerów czy

notebooków przypadających na szkołę (na instytucję) i ilość gniazd dostępowych do szerokopasmowego

Internetu. To oczywiście podstawa, czysto jednak techniczna. Wszyscy się zgodzimy, że bez dostępu do

nowoczesnych technologii Polska nie ma szans w świecie i jest tu jeszcze sporo do zrobienia. W jaki jednak

sposób wzbogaca wiedzę o naszym społeczeństwie informacja, że na Polaka przypada 2,3 młotka na głowę, poza

świadomością, że jesteśmy narodem w jakimś stopniu „umłotkowionym”? Lepiej czy gorzej posługujemy się

młotkiem od Czecha lub Duńczyka? A wszakże Czesi posiadają najpiękniejsze może miasto świata, a Duńczycy

są panami na Grenlandii.

7

dziedzinie cyfryzacji, uniknąć wielu błędów, nie wikłać się w technologie chybione. Miało to

zapewne także znaczenie czysto ekonomiczne, chociaż w Polsce niemodne jest myślenie

ekonomiczne w skali dziesięcioleci. Użytkownicy produktów siermiężnego rynku

elektronicznego spod znaku „Diory” i „Kasprzaka”, pozbawieni dostępu do wysokiej

technologii i nowości w czasach PRL, w skali masowej rzucili się na nowe i coraz to nowsze

zabawki. Internet praktycznie zawitał pod strzechy.

Jest jednak jeden wielki minus tej sytuacji: Polacy nie byli mentalnie przygotowani do tak

radykalnych zmian w dziedzinie informatyzacji i komunikacji. W gruncie rzeczy — nadal nie

są przygotowani. Mówimy przecież o bardzo krótkiej perspektywie czasowej: nie tak dawno

video było szczytem technologii i marzeń użytkowników, dzisiaj nawet Blu Ray jest

przestarzałe. Polacy ochoczo przesiadają się na nowe urządzenia i technologie, nie rezygnując

z nawyków umysłowych i przyzwyczajeń kulturalnych z głębokiej przeszłości. Częstokroć

posiadanie sprzętu najnowszej generacji jest w pierwszym rzędzie symbolem statusu

społecznego i przedmiotem swoistej dumy (plazma, łącze internetowe120 MB, Smart-TV,

najnowszy model smartfona, tablet funkcjonują nierzadko jako znaki przynależności do sui

generis „elity”). Inna sprawa, że rozwój nowych technologii zawsze, i nie tylko w Polsce,

wyprzedza „możliwości percepcyjne” przeciętnego użytkownika sprzętu, niespecjalisty —

któż z nas dogłębnie rozpoznał wszystkie z funkcji i możliwości posiadanego aparatu

cyfrowego (także tego sprzed pięciu lat) lub telefonu z pięciocalowym ekranem i procesorem

tak mocarnym, że jeszcze niedawno byłby dumą posiadacza peceta? Nie jest to praktycznie

możliwe. Problem polega jednak na tym, że jako społeczeństwo przesiadamy się do

cyfrowego świata z mentalnością obciążoną wieloma reliktami z epoki wozów konnych z

sianem, wczesnych ursusów i zetorów lub, w lepszym razie — polonezów i polskich fiatów. Z

mentalnością „ukierunkowaną” i pokiereszowaną przez rozmaite, także historyczne, wpływy

— ze strony religii, ideologii, polityki, gustów estetycznych i in.

Najkrócej mówiąc, Polacy stali się dysponentami ogromnej ilości cyfrowych gadżetów, nie

zaliczywszy żadnego porządnego kursu „cyfryzacji”, nie poznawszy cyfrowego ABC. Żeby

była jasność: nie chodzi w tym momencie wyłącznie o umiejętność włączenia komputera,

smartfona, skopiowania filmu, ściągnięcia programu czy opanowanie podstawowych funkcji

aparatu cyfrowego. Mam na uwadze wiedzę przeciętnego Polakach o możliwościach, jakie w

dziedzinie edukacji dają Internet i nowoczesne media, umiejętność poszukiwania, zadawania

istotnych pytań i odnajdywania odpowiedzi, jak i coś, co można określić jako kulturę

korzystania z nowoczesnych mediów, która wiąże się z procesem permanentnej

samoedukacji. Nazwijmy to etyką korzystania z mediów.

Jest sporo różnych problemów z tą całą „komputeryzacją” i „internetyzacją”, jej

upowszechnienie w Polsce rodzi szereg pytań. Wzrasta waga komunikacji społecznej przy

pomocy Internetu, Panem Bogiem Polaków staje się „Facebook”, ale z drugiej strony mamy

do czynienia za względnie stałą dużą grupą ludzi wykluczonych cyfrowo. Nie zawsze jest to

wykluczenie na własne życzenie, bo nawet jeśli ktoś twierdzi, że po prostu nie jest tym

zainteresowany, cyfrowe desinteressement ma określone przyczyny: wiek, niski poziom

wykształcenia, pochodzenie społeczne, status społeczny, region geograficzny, brak aspiracji

kulturalnych i in. Są powody, aby sądzić, że odsetek Polaków wykluczonych z sieci będzie

8

utrzymywał się na tym samym poziomie. (por.

http://wyborcza.pl/1,76842,6332448,Wykluczeni_cyfrowo_stanowic_beda_grupe_o_coraz_m

niejszym.html) W większości ci „wykluczeni”, co wynika ze statystyk, są odbiorcami

telewizji i radia i na pewno nie oni tworzą grupę najambitniejszych odbiorców.

Tymczasem jesteśmy jednym z najmniej innowacyjnych społeczeństw w Europie i — jak

ocenia Andrzej Arendarski — „nie potrafimy połączyć nauki z biznesem, nieinnowacyjna jest

nasza administracja, biznes i polskie szkoły”4.

Pominę w tych rozważaniach samą (kontrowersyjną) kategorię „postępu”. Czasem,

obserwując nie tylko „medialne” i „okołomedialne” zachowania ludzi, jestem skłonny

przyznać rację tym, którzy twierdzą, że technika, nie mówiąc o „kulturze gadżetów”, jest

dosyć zawodną miarą tegoż postępu. Człowiek tak się przez wieki uwikłał w technikę, że

technika zdaje się przysłaniać „resztę”. Resztę znaczącą. Ale zostawmy rzecz filozofom.

4. Polaków świat nie interesuje

Świat — poza Polską — to inni, „obcy”, ich kultura, język, religia, obyczaje, sposób

myślenia. Inni, „obcy” to jednak również wielosettysięczne rzesze przybyszów ze świata,

którzy — jakby bez udziału naszej świadomości (i naszego „przyzwolenia”) — osiedli u nas,

pracują w naszym kraju, także na nasze konto, o których tak naprawdę niewiele wiemy

(Ukraińcy, Wietnamczycy, Chińczycy, nie mówiąc o starych krajanach: Niemcach,

Białorusinach lub Tatarach). Zastanawiam się więc, na ile rzeczywiście, dysponując

nowoczesnym sprzętem i wysokimi technologiami, tymi rozmaitymi „oknami” i „okienkami”

na świat, zbliżyliśmy się do tegoż świata. A może — paradoks — realnie oddaliliśmy się od

świata jeszcze bardziej? I dystansujemy się od niego co najmniej tak mocno jak od tych

wielotysięcznych rzesz Chińczyków i Wietnamczyków pracujących i egzystujących w Polsce,

których na co dzień nie zauważamy? W jakiejś mierze telewizja i Internet stwarzają ułudę

bycia w świecie.

Szalona, jak na nasze warunki i zapóźnienia zywilizacyjne, cyfryzacja kraju, coraz szybszy,

tańszy i bardziej powszechny Internet, coraz sprawniejsze łącza i łatwiejszy dostęp do niego

bynajmniej nie oznaczają, że staliśmy się nagle, z dnia na dzień, obywatelami Europy i

świata, kosmopolitami w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Polska, a dowodów na tę tezę znajdziemy bez liku, w dalszym ciągu jest krajem

zamieszkałym w znacznej części przez ksenofobów, zaściankiem, w którym kiszą się dwie

przeciwstawne opcje: tych, którzy są za, i tych, którzy są przeciw (pomijając może tego

jednego, który jest za, a nawet przeciw). Tak naprawdę, wszystko jedno, za czym są, i

wszystko jedno, przeciw czemu są — powód zawsze się znajdzie. Oznak, że „usieciowienie” i

4 A. Arendarski — prezes Krajowej Izby Gospodarczej, organizator forum młodych przedsiębiorców. Por.

http://biznes.pl/wiadomosci/wideo/miazdzaca-diagnoza-dla-polski,5470192,wideo-detal.html#play.

9

cyfryzacja pomagają nam w budowie nowoczesnego narodu i światłego społeczeństwa

obywatelskiego, widać jak na razie niewiele, aczkolwiek takie już się zdarzają, z czym musi

zacząć liczyć się władza.

Sądząc po zawartości najchętniej oglądanych w czołowych stacjach programów

telewizyjnych, jak i na podstawie treści czerpanych z innych przekazów i centrów

medialnych, można wyciągnąć wniosek, że Polacy są bardzo szczęśliwi, mając do czynienia

nieustannie z tymi samymi żenującymi pokazami w wykonaniu ciągle tych samych

rodzimych polityków (zainteresowanie polską polityką też nie jest tak wielkie, jak można by

sądzić i jak sądzą sami politycy, czego dowodzą nie tylko pustawe lokale wyborcze),

zaspokajają ich aspiracje trwające od lat zakłady na temat terminu kanonizacji papieża,

żałosne lub infantylne medialne i pozamedialne popisy rodzimych celebrytek i celebrytów

(także aktorów), stare komedie typu „Sami swoi” i „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”,

„Kloss”, „Pancerni”, ponury kontredans smoleński z marszami i kabaretami na Krakowskim

Przedmieściu, kiczowe telenowele, programy wróżbiarskie i erotyczne, kretyńskie

niejednokrotnie występy współczesnych kabaretów, arcydzieła kultury masowej w rodzaju

„Kocham cię, Polsko” i galeria niezmiennie tych samych herosów i heroin przaśnej masowej

wyobraźni, uwzględniając Hankę Mostowiak, Marka Mostowiaka, babcię Józię, Rysia z

„Klanu”, Małysza, Kubicę, Kowalczyk i narodowych kopaczy piłki, chociaż wszystkich

sportowych idoli przebije w najbliższym czasie popularnością Piotr Żyła, bo ten skoczek i

„szołmen” ma wszelkie walory, żeby stać się idolem i ulubieńcem wszystkich Polaków.

Niestety.

Inercję kulturalną (i kulturową) Polaków i niechęć do zmian doskonale uwidoczniają ramówki

telewizyjne „obowiązujące” w okresach świątecznych, „kopiowane” przez dysponentów z

roku na rok — z ciągle tymi samymi filmami i programami. Wpisały się one trwale w rytuał

religijny, a raczej parareligijny, bo taki charakter mają nasze święta, zwłaszcza od kiedy

kolędy zaczęły co roku towarzyszyć Polakom w marketach, reklamie i in. miejscach od końca

października. Uporczywa stabilność świątecznych ramówek zdaje się być zresztą dobitnym

argumentem na rzecz tezy, iż stosunek Polaków do telewizji i mediów ma charakter pewnego

rytuału, rytuał przecież zmian nie lubi.

Niewiele zmienia sytuacja, gdy od czasu do czasu do naszego grajdołka jacyś obcy sprytnie

podrzucą nową zabawkę, a naród zwariuje na przykład na temat jakiejś „Bonanzy”,

„Niewolnicy Isaury”, „Dynastii” (niegdyś) lub „Anny German” (dzisiaj). Nie wspominając o

licencjonowanych tzw. formatach telewizyjnych. Co do nich — przeciętny telewidz zwykle

nie wie, że oglądając „Ojca Mateusza” śledzi dziełko wymyślone poza Polską. Fenomen

wspomnianej A. German zdaje się świadczyć o tym, że polską kulturę popularną nieco

wyższego lotu Polak jest skłonny zaakceptować i uznać za własną z tak trywialnego powodu,

jakim jest zazdrość o niegdysiejszą i dawno u nas zapoznaną gwiazdę piosenki. Rosjanie

zawsze kochali Annę G., myśmy o niej szybko całkowicie zapomnieli, więc teraz należy

udowodnić „Ruskim”, że my ją kochamy bardziej. Skądinąd jest to o wiele milsza forma

rywalizacji międzynarodowej niż przepychanka o prawo do jedynie słusznej prawdy o

katastrofie smoleńskiej, życzmy sobie tedy, aby Rosjanie lub inni obcy nakręcili nam serial o

Ewie Demarczyk, Róży Luksemburg, św. Jadwidze, bitwie pod Iganiami, powstaniu

10

warszawskim lub Mikołaju Koperniku (aczkolwiek ten ostatni to temat etnicznie śliski). W

rewanżu możemy im zaproponować serial o Okudżawie, którego też kiedyś kochaliśmy, ale o

nim zapomnieliśmy — lub o Polakach na Kremlu.

Są bardziej szlachetne wyjątki, rzadkie jednakowoż, jak na przykład „antyksenofobiczny” i

nieźle zrobiony serial „Londyńczycy”. W samej Anglii czy innej Irlandii tematów znajdziemy

na dziesiątki fascynujących fabularnie seriali, ale rodzime telewizje zadowalają się

produkcjami, w których do obrzydzenia pokazuje się ten sam koszmarny widoczek nowego

centrum Warszawy z paroma „drapaczami chmur” (Pałac Kultury ciągle jest najpiękniejszy),

ten sam nagi i niezagospodarowany brzeg Wisły oraz tych samych „wytartych” po różnych

serialach i „szołach” wykonawców. Daleko naszej stolicy do architektury Nowego Jorku (na

szczęście), ale przynajmniej polskie seriale są w tym względzie już bardzo „nowojorskie”.

Pozwalając widzowi zawiesić oko na wysokościach, leczą pewnie jakieś kompleksy.

Polak, patrząc poprzez pryzmat popularności seriali i telenowel, reality show i talk show,

kabaretu i całej nędznej telewizyjnej rozrywki, jak i śledząc statystyki oglądalności,

popularność witryn internetowych, lubi nade wszystko to, co swojskie lub dawno oswojone i

dobrze znane. Owszem, zerknie czasem także na programy informacyjne i dzienniki,

szczególnie na niesprzyjający myśleniu, lecz efektowny „Teleekspres”, te jednak zajmują się

głównie polskimi politykami, a świat poza Polską pokazują w formie migawkowo-

ciekawostkowej. Widownia rośnie jedynie przy okazji tak spektakularnych wydarzeń, jak

konklawe, pucharowy mecz piłkarski, występ Małysza (niegdyś) lub wielka katastrofa.

Tak naprawdę dla Polaków najmniej ważne są same treści serwowane przez media.

Decydując się na odbiór konkretnych programów, szczególnie w telewizji, kierują się

przywiązaniem lub przyzwyczajeniem do ikon. Polacy jako odbiorcy mass mediów

szczególnie dobrze ilustrują starą tezę M. McLuhana „the medium is the message”.

Skorygujmy ją trochę: „the medium is the message and the particular persons” „Masowa”

polska widownia jest w stanie przełknąć prawie wszystko, pod jednym wszakże warunkiem:

że program, serial, kabaret, show, zapowiedź pogody, zapowiedź programowa, programy a la

Drzyzga, dziennik, mają swoistą „gwarancję” w postaci tych samych lub prawie tych samych

„znaków odbiorczej jakości”, a te mają charakter czysto personalny i w gruncie rzeczy dosyć

ograniczony ilościowo.

W okresie PRL przez kilka dekad królowali w telewizji (wymieniam przykładowo) spikerzy

Suzin, Wojtczak, Loska i Wander, konferansjerzy i „celebryci” Kydryński i Dziedzic,

komentatorzy sportowi Ciszewski i Tomaszewski, mieliśmy początkowo jeden, później dwa

kanały telewizyjne, możliwości wyboru były niewielkie. Jednak tak jak i dzisiaj, sympatie

widzów rozkładały się od pełnej aprobaty dla konkretnej „gwiazdy” po coś, co można nazwać

„odbiorem negatywnym”. „Swoimi” — na różnej zasadzie — byli na pewno Suzin i

Ciszewski, ale taka Irena Dziedzic — oglądana co tydzień przez miliony („Tele-Echo) i raz

do roku przez kilkanaście milionów (Festiwal w Sopocie) — drażniła swoją inteligenckością,

manierą prezenterską, intonacją i artykulacją głosu, podobnie jak drażnili (każde z innych

powodów) Kydryński i Loska. Były to jednak persony telewizyjne pożądane, tak jak dzisiaj

aktorka A. Mucha czy szołmen K. Wojewódzki. Podobnie jak teraz — wybór personalny,

11

jakiego dokonywała masowa publika, dawał asumpt do niewybrednych nieraz plotek o idolu

natury osobistej, nierzadko o podłożu antysemickim lub homofobicznym.

Nie sposób racjonalnie wyjaśnić klucza do „pasowania” pewnych akurat gwiazd na idoli

masowej publiczności. Np. wybór Kaliny Jędrusik pozornie wydawał się oczywisty. Otóż

zanurzeni po uszy w obłudzie obyczajowej Polacy, katolicy i zarazem obywatele PRL,

niepartyjni i partyjni, mogli jakby twarzą w twarz, chociaż przy pomocy „szklanego ekranu”

(jak się wtedy mówiło) zetknąć się z tą swego rodzaju sublimacją i kwintesencją „perwersji”

erotycznej, swobody obyczajowej, mogli zatem w zaciszach domowych do woli

„komentować”, obgadywać i krytykować, a jednocześnie patrzeć, chłonąć, pożerać wzrokiem

i uchem zakazane zjawisko. Żona Władysława Gomułki, najprawdopodobniej nieuwikłana w

moralność katolicką, jako największa krytykantka pani Kaliny, symbolizowała postawę całej

rzeszy Polaków. Kościół, poza amboną, nic nie miał do powiedzenia w tej kwestii i dopiero

po zmianie ustroju mógł zacząć walkę z Nergalami i Dodami. Komentator Ciszewski, „nasz

człowiek w telewizji sportowej”, „swój chłop” z Sosnowca i ze stadionu, kochany był przez

masy w zasadzie bezkrytycznie, uroku dodawały mu swojski wygląd, lapsusy językowe i

plotki o jego „słabościach” (gra na wyścigach konnych). Powszechnie też wierzono w jego

magiczne zdolności, tylko jego osoba przy mikrofonie gwarantowała, że drużyna Deyny i

Lubańskiego odniesie kolejne zwycięstwo. Jeśli takiej popularności nie zyskał nigdy

stylizujący się na swojego mistrza Szpakowski, to dlatego, że zawsze widoczna była w jego

mikrofonowym zachowaniu pewna sztuczność, co wynika z nieudolnej stylizacji. Tego

rodzaju gwiazdy pewnie by trwały w naszych mediach do dzisiaj, gdyby nie względy,

nazwijmy to, naturalne.

Niektórzy artyści „na zawsze” weszli do masowej wyobraźni za sprawą aktorskiej

identyfikacji z kreowanymi bohaterami. Nie ogląda się stale od nowa trzech serii „Samych

swoich” ze względu na Władysława Hańczę lub Wacława Kowalskiego, lecz dla Kargula i

Pawlaka, podobnie jak ogląda się w kilku seriach „swojskiego” Franka, który kantuje jak chce

szwabów, a nie Mariana Kociniaka. Uwolnić się z takiej polskiej niewoli niemal nie sposób,

udało się to jako jednemu z nielicznych Januszowi Gajosowi, ciekawe, czy taka sztuka uda się

aktorce znanej powszechnie jako Hanna Mostowiak lub na przykład aktorowi

zaakceptowanemu przez wszystkich, chociaż z przymrużeniem oka, jako Ryś z „Klanu”).

Czym jeszcze tłumaczyć ultrakonserwatyzm Polaków w kwestiach „kulturalnych” i fakt, że ci

sami, „opatrzeni” wykonawcy i celebryci trwają w mass mediach przez lata niczym żywe

lalki kukiełkowe i odnosi się wrażenie, że nigdy nie znudzą się narodowi? Gdy mowa o

naturszczykach w rodzaju K. Cichopek, braci Mroczków lub pań Grycanek, rysuje się pewna

paralela z sezonowymi „gwiazdkami znikąd”, czyli idolami pokroju Janusza Dzięcioła lub

Jolanty Rutowicz z „Big Brothera”. Szeroka publiczność zaaprobowała ich jako „swoich” —

jako projekcję własnych marzeń o karierze, którą każdy w zasadzie może zrobić bez

profesjonalnego przygotowania. W przeciwieństwie do Dzięcioła i Rutowicz Mroczkowie i

Cichopek mieli trochę więcej „szczęścia”: obsadzili kluczowe role w serialu, który nie ma

prawa się skończyć, a w dodatku „eksmisja” z niego głównych bohaterów jest raczej

niemożliwa. Nasuwa się więc pewne skojarzenie z fenomenem radiowej sagi

„Matysiakowie”, która odegrała bardzo znaczącą rolę w przygotowaniu i wychowaniu

12

ogromnej rzeszy późniejszych rzesz odbiorców rodzimych seriali i telenowel. Taki „Klan”

jest swego rodzaju telewizyjną transpozycją radiowego tasiemca.

Mamy w naszym medialnym rezerwacie do czynienia z pozornym ruchem — gwiazdy i

gwiazdki nieustannie rotują, a ich możliwości grawitacyjne nie przewyższają, uwzględniając

wszelkie proporcje, możliwości ciem krążących wokół świecy. Od serialu do serialu, od

„Kocham cię, Polsko” do innego show, marnej bądź żenującej polskiej komedii. Ruch to

pozorny, bo ludzie znani dotąd z jednych produkcji, w kolejnych nie tyle grają, co powielają

pewne zakodowane w świadomości masowej widowni role. Scenarzyści wiedzą, co robią.

Czy w ogóle są w stanie wyjść poza utrwalony autostereotyp aktorski? Czym się różni

Katarzyna Glinka z serialu „Barwy szczęścia” od Katarzyny Glinki z serialu „Tancerze”?

Marek Bukowski lub Krystian Wieczorek tkwią od dawna w scenariuszowym stereotypie

przystojnych facetów z bogatą przeszłością erotyczną i odkrywanymi po latach dziećmi.

Bukowski jest dokładnie taki sam jako lekarz w serialu „Na dobre i na złe” i jako gliniarz w

nowej produkcji „Na krawędzi”. Wieczorek — adwokat w „M jak miłość” — powiela rolę

…księdza z „Plebanii”. Jednaka aż do mdłości we wszystkich produkcjach jest Magdalena

Walach (typ neurastenicznej i nieskoordynowanej ruchowo rudowłosej). Czy Kacper

Kuszewski byłby w stanie zagrać przekonująco rolę Hamleta? Pewnie tak, mając takie

partnerki jak Tamara Arciuch w roli królowej Gertrudy i Dominika Kluźniak w roli Ofelii.

Polska masowa publiczność nie jest wybredna, skutecznie może ją uwieść aktorka mająca

podstawowe problemy z dykcją i artykulacją. Lub koordynacja ruchową. Dodajmy, że

widownia głosuje przez lata na te same gwiazdy w plebiscytach typu "VIVA! Najpiękniejsi"

Także „Wiktory” otrzymują na ogół sami swoi (może wśród nich pojawić się nawet

prezydent), chociaż w tym wypadku publiczność przyznaje tylko jedno wyróżnienie.

O roli wszelakich plebiscytów w kreowaniu trywialnych zachowań szerokiej publiczności

należałoby napisać osobno. Plebiscyt widowisko „VIVA! Najpiękniejsi” — jedno z

najbardziej żenujących — połączone jest z akcją charytatywną "I Ty możesz sięgnąć gwiazd".

„Siercoszczipatelnyj” marketing to często stosowany chwyt, który pozwala publiczności

zaakceptować targowisko rozpasanej trywialnej próżności. Inna sprawa, że — sądząc po

wpisach na forach — publiczność jest zazwyczaj rozemocjonowana zachowaniem gwiazd

(szczególnie wtedy, gdy nie wiadomo, czy idol gra rolę nietrzeźwego, czy rzeczywiście jest

„pod wpływem”), kreacjami, rotacjami partnerskimi i ma o czym plotkować. Niewiele się te

zachowania współczesnej gawiedzi różnią od zachowań tzw. mas ludowych na festynach czy

„imprezach” urządzanych przez jaśnie państwo czy możnowładców w czasach feudalnych.

W popularnych serialach od lat pojawia się sporo utalentowanej i ciekawej pod względem

aktorskim młodzieży, jednak upodobania widowni są najwidoczniej takie, jakie są.

Publiczność nie oczekuje popisów gry aktorskiej — pożąda stereotypów ról i stereotypów

odgrywanych sytuacji „z życia”. Można odnieść wrażenie, że im słabszy pod względem

warsztatu artystycznego aktor (aktorka), tym jesteśmy bliżej akceptacji i aplauzu ze strony

widza. Niewyklucznone, że w najbliższych latach produkcje typu „M jak miłość”, „Klan”,

„Na wspólnej” lub „Przepis z życia” zastąpione zostaną całkowicie przez tzw. seriale

dokumentalne, które obecnie przyciągają masową widownię do „Polsatu”. Grają w nich

przecież sami naturszczycy. Coraz bardziej atrakcyjne stają się dla widzów samorodne,

13

„domowe” produkcje kulturalne zamieszczane w Internecie („You Tube”), w wykonaniu

kompletnych amatorów, często skądinąd w jakiś sposób utalentowanych. Z tej perspektywy

patrząc, przyszłość gwiazdek, którymi „z klucza” obsadza się seriale, komedie romantyczne i

programy rozrywkowe, jest raczej niepewna.

Na razie jesteśmy świadkami sytuacji paradoksalnej. W polskich serialach, telenowelach i

produkcjach rozrywkowych obowiązuje od dawna niepisana zasada „równać do braci

Mroczków”, jednak obejrzenie paru odcinków „M jak m” zdaje się dowodzić, że panowie

Mroczkowie starają się wykonać powierzone im zadanie w miarę uczciwie, „starają się”, jak

mogą, jako „aktorzy”, natomiast rola profesjonalnych „wielkich gwiazd” sprowadza się

nierzadko do obecności i odczytywania dialogów z wywieszonych poza zasięgiem kamery

plansz. Brak profesjonalnego podejścia do wykonywanej pracy najwyraźniej nie razi widzów.

Cała ta sytuacja jest na rękę …księgowym z największych polskich stacji telewizyjnych. Nie

dysponują one budżetami na poziomie najbogatszych telewizji światowych, inwestowanie zaś

w nowych wykonawców i w nowości kosztuje. I jest niepewne.

Owa pozbawiona dystansu intelektualnego wierność mas wobec rodzimych gwiazdek

przybiera, co już sugerowałem, postać swoistego kultu ikon, a kult zazwyczaj nie sprzyja

refleksji. Wiadomo, że jesteśmy narodem ultrakonserwatywnym w dziedzinie stricte religijnej

i okołoreligijnej, a trwanie w religii (czy raczej przy religii) w wypadku Polaków nie jest

funkcją indywidualnej „rozmowy z Bogiem”, lecz raczej odruchem stadnym, wspólnotowym,

zorientowanym na ikony świętych, z Matką Boską na czele, miejsca święte i pielgrzymkowe

oraz osobowo-materialno i geograficzne konteksty wiary (ksiądz i jego status, parafia,

odpust).

Zdaję sobie sprawę, że paralele między religią a kultem gwiazd mogą wydawać się

kontrowersyjne, zwróćmy jednak uwagę na przykład na fakt, czym jest współcześnie kult św.

Patryka w Irlandii. Otóż święty ten stał się — nie tylko w samej Irlandii — jedną z ikon

kultury popularnej, masowej, produktem przemysłu rozrywkowego, jako taki zaczyna zresztą

z powodzeniem funkcjonować także …w Polsce, czemu sprzyja nadwyżka empatii, jaką

cechuje stosunek Polaków do Irlandczyków po Euro 2012. Najwidoczniej, o ile spełnione

zostaną pewne warunki, ksenofobicznie nastawiony do świata Polak czasem jest w stanie

zaadoptować, uznać za „swoich” także „odmieńców: kulturowych, czy to rodzinę Kennedych

(na czele z Johnem), czy to niewolnicę Isaurę, czy bogatą Krystle Carrington, Bobby Vintona,

nawet Rosjankę Ałłę Pugaczową, Czeszkę Vondračkovą, przeformatowanego ojca Mateusza i

piłkarza Olisadebe. Gdy się jednak zaprze, to „obcemu” nic nie pomoże, czego na własnej

skórze doświadcza ostatnio piłkarz Obraniak. Św. Patryk św. Patrykiem — w Polsce jako

produkt przemysłu dewocjonalnego, gadżeciarskiego i „imprezowego”5 funkcjonuje przede

wszystkim beatyfikowany Jan Paweł II.

Nie dyskredytuję bynajmniej seriali i telenowel. W pewnych momentach robią one dobrą

robotę, promując pewne pozytywne postawy i akcje społeczne i, być może, w jakimś stopniu

5 Por. setki imprez, religijnych i świeckich, naukowych i popularnych, które „podpinają się” pod

beatyfikowanego.

14

pomagają Polakom wychodzić z zaścianka. Pojawiają się w nich od dawna wątki, których

bohaterami są ludzie innego koloru skóry (też na ogół …Polacy), ludzie z zespołem Downa,

trzeźwi alkoholicy, a od niedawna coraz częściej wątki z bohaterami homoseksualnymi i

obywa się w tym wypadku bez protestów społecznych i doniesień do prokuratora z prawej

strony Sejmu. Z innej perspektywy patrząc, produkcje te (myślę cały czas o rodzimych) w

większości wyraźnie stronią od wątków semickich (wyjątkiem jest „Na dobre i na złe”).

Ponadto polskie seriale i telenowele są w sposób doskonały apolityczne (co czyni ich

bohaterów niezbyt realnymi), nie sprzyjają więc edukacji odbiorców w tej dziedzinie.

Wyłączywszy produkcje typu „Plebanii”, nie podejmują też na ogół tematów dotyczących

religii, stosunku do religii, stronią jednak od stereotypu „Polaka-katolika” i „Matki-Polki” (w

„Plebanii” jedna z „matek-Polek” porzuciła rodzinę i zwiała do Australii; na plebanijnym

posterunku została babcia Józia-Polka), jak i wątków ateistycznych lub agnostyckich.

II. Polak — megaloman i ksenofob?

5. Dygresja o narodowej żebraninie

Większość Polaków bardziej niż światem, nawet tym najbliższym, sąsiedzkim (kraje, z

którymi graniczymy, także przez morze), interesuje się tym, co sądzą o Polakach nie-Polacy.

Odnoszę czasem wrażenie, że czekanie na jakąkolwiek pozytywną opinię przedstawicieli

innych nacji o naszej nacji lub oczekiwanie na najbardziej nawet błahy sukces rodaka (-ów) w

dziedzinie „wszystkojednojakiej” jest najważniejszym codziennym zajęciem Polaków. Może

trochę się pomyliłem: Polacy potrafią bardziej czynnie zadbać o „właściwą” opinię świata o

nich, często po prostu „żebrząc” o byle ochłap, komplement, kurtuazyjną daninę, która

poprawiłaby im na trochę samopoczucie. Tak czy siak, jest to przejaw jakiegoś ogromnego

narodowego masochizmu, wynikającego może z niskiej samooceny, zaś narodowych technik

automasochistycznych wypracowaliśmy sobie bez liku, poczynając od kultywowania

przegranych wojen i powstań, katastrof, zamiłowania do pielgrzymowania do miejsc świętych

i biczowania się, nie zapominając o lanym poniedziałku. Przy tym — jesteśmy jako naród

najprzedniejszymi w Europie megalomanami.

Polska żebranina o dowody uznania w świecie przybiera bardzo różne kształty — od

trywialnych po bardziej wysublimowane. Zwraca się oto na przykład nasz rodak do „Angola”,

„Szwaba” czy „Japońca” (używam powszechnie obowiązującej w Polsce nomenklatury) z

prośbą nie do odrzucenia: „A powiedz po polsku: ‘chrząszcz brzmi w trzcinie w

Szczebrzeszynie’. I cóż ma taki biedak, wzięty Zagłobowym fortelem, zrobić? Duka z

grzeczności, jak potrafi, a Polak się cieszy ze swojej kulturowej i językowej wyższości,

śmieje jak głupi do sera, bo ma naoczny dowód, jaki ten Angol czy Chinol jest „niekumaty” i

pocieszny. Jest to najprostszy i niezawodny sposób na poprawę narodowego samopoczucia.

Już w latach 60. ub. wieku co bardziej oblatani w zwyczajach polskich wykonawcy,

wychodząc na scenę festiwalu piosenki w Sopocie, deklarowali: „Dżen dobry Polska. Ja

Czebie kochać”, a wytworna socjalistyczna widownia dostawała zbiorowego orgazmu.

Piosenka była w Sopocie tylko marnym dodatkiem do dania głównego. Do dzisiaj ulubioną

15

grą Polaków tam, gdzie warunki na to pozwalają, jest nauczenie obcokrajowca podstawowego

zestawu słów nieprzyzwoitych w języku polskim.

Wyrazem żebraniny o komplementy i wyrazy uznania ze strony świata jest również żmudne i

skrzętne ich zbieranie i popularyzowanie w gazetach, na portalach, w telewizji i innych

mediach, tak jakby najważniejszym zadaniem mediów było umacnianie w narodzie

przekonania, że jesteśmy pępkiem świata. Polak znów strzelił bramkę w trzeciej lidze

włoskiej. Polak najlepszy w jeździe rowerem schodami na 101. piętro chińskiego wieżowca.

To Polak wymyślił najbezpieczniejsze resory, ale mu ukradli pomysł. Polscy uczeni jako

pierwsi na świecie wynaleźli nową uszczelkę do pompki w kosmicznym sraczu. Polak był

pierwszy na Księżycu. Polak znów nie dostał Nobla, Francuzki rozrywają polskich

hydraulików. Justyna przegrała, ale wygrała moralnie, bo nie choruje na astmę. Papież

Franciszek idzie wyraźnie drogą wytyczoną przez polskiego papieża. Polacy pierwsi skroplili

tlen, Francuzi byli wściekli, a dobrze tym „żabojadom”! „Panie Turek, kończ pan już ten

mecz!” („Turek” to nie nazwisko w tym wypadku).

Komplementów nigdy nie dosyć. Nie zanosi się na to, żebyśmy zostali mistrzami świata w

piłce nożnej lub prześcignęli Niemców w sztuce budowania długich i dobrych autostrad, ale

na pewno jesteśmy mistrzami globu w sztuce kadzenia samym sobie. I sztuce narodowego

cierpiętnictwa. Niesamowita to „psychiatryczna” mieszanka cech.

Niewątpliwie z naszej narodowej inklinacji do megalomanii i masochizmu wynika

umiejętność „przekabacania” porażek i klęsk w rzekome „moralne zwycięstwa”. Media

wypracowały i eksploatują swoisty i bardzo produktywny topos „skrzywdzonego i

pocieszającego się Polaka”. Krzywdzące dla Polaków może być zrządzenie Losu, na przykład

gdy aura zafunduje nam potop na Stadionie Narodowym chwilę przed ważnym meczem, co

ma usprawiedliwić fakt, że komuś zapomniało się zasunąć dach, ale zazwyczaj najbardziej

krzywdzą Polaków inni, „obcy”. Nie potrafimy od niepamiętnych czasów wygrać ważnego

meczu w piłkę nożną na ogół z winy sędziego, brutalności przeciwników, a w ostateczności

braku właściwego orła na koszulkach, w każdym razie „optycznie byliśmy lepsi”, „mieliśmy

przewagę”, a trio z Dortmundu po raz kolejny udowodniło światową klasę i w najbliższym

okienku transferowym in extenso przejdzie do Realu. Ponieśliśmy sromotną klęskę na Euro,

lecz przecież mamy „wspaniałych”, „najlepszych kibiców”. Polak wynalazł sto lat temu

„pasek stanu”, ale nie pamiętają o tym twórcy programów komputerowych. Powstanie

listopadowe o mało co nie zakończyłoby się zwycięstwem Polaków. Nasze wyższe uczelnie

plasują się na ostatnich miejscach światowych rankingu, ale za to nasi gimnazjaliści spisują

się rewelacyjnie w testach PISA6. To Polak wynalazł lampę naftową, dlaczego zapominają o

tym wielkie koncerny paliwowe? Topos pocieszenia w obliczu ewidentnej „krzywdy” Polaka

(-ów) wykorzystują nie tylko media sportowe i portale w rodzaju „Wirtualnej Polski”.

Godzi się wspomnieć, że tak w ogóle, spośród wszystkich „obcych”, najbardziej „krzywdzą”

Polaków Żydzi i oni też zajmują od dawna pierwsze miejsce na liście ich największych

„wrogów” (por. wspomniane wyżej komentarze internetowe — pretekstem do antysemickich

wynurzeń może być w polskim Internecie dosłownie wszystko). Przez setki lat dwie kultury,

6 Przekonując, że nie są analfabetami.

16

polska (szlachecka i chłopska) oraz żydowska, żyły na tych ziemiach we względnej

symbiozie. Coś się zaczęło psuć od drugiej zwłaszcza od połowy wieku XIX.

Dwudziestowiecznymi symbolami tragicznych losów obu narodów staną się z jednej strony

posadzone przez tysiące Polaków ogrodzie Jad Waszem w Jerozolimie drzewa

upamiętniające Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, z drugiej — Jedwabne, Kielce,

marzec 1968 roku. Niemca, jako odwiecznego wroga Polaków, zastąpił — po Żydzie —

Rosjanin lub — to bardziej pojemna nazwa — „Ruski”. Tak można sądzić na podstawie

rusofobii charakterystycznej nie tylko dla środowisk skrajnej prawicy i niektórych ośrodków

życia religijnego (por. „spory” o katastrofę smoleńską).

Przełykamy od czasu do czasu gorzkie pigułki, jak na przykład że w takiej Norwegii opinię

mamy, na własne niejako życzenie, całkiem „zagwazdraną” (jak by powiedział Witkacy) lub

że czyjeś prominentne polskie żony i narzeczone skradły futra (?) w sklepie w Nowym Jorku,

natychmiast jednak pocieszamy się, że na Wyspach jesteśmy trzecią po Anglikach i

Hindusach nacją, ale nie rusza nas fakt, że tworzymy tam swoiste getta zamknięte na inność, a

prasa angielska nie zawsze niesłusznie żali się na Polaków. I żebrzemy dalej o komplementy,

chwilę po wyborze nowego papieża oczekujemy od niego — to już jest w pierwszym rzędzie

„modus operandi” polskich dziennikarzy telewizyjnych i radiowych — specjalnych atencji

dla całego narodu i naszego języka. Nie mogąc doczekać się od rządu amerykańskiego

ułatwień wizowych dla Polaków, komplementujemy się sami. Nasza bezkrytyczna miłość do

Ameryki zasługuje skądinąd na osobną refleksję, bo dobrze pokazuje pewien rodzaj

kompleksów. Amerykanie wszakże są dla Polaków jedynymi pożądanymi „obcymi”.

Niestety, w tej żebraninie, w absolutnej zgodzie z narodowymi gustami i absolutnej

niezgodzie z rozbuchanym poczuciem dumy i godności narodowej, celują także dziennikarze,

sprawozdawcy, publicyści i komentatorzy — również z czołowych opiniotwórczych gazet i

stacji. O ile brak dystansu wobec siebie i swojej najbliższej rzeczywistości, w tym do spraw

bogoojczyźnianych, można w jakiejś mierze zrozumieć w wypadku zwyczajnego,

przeciętnego człowieka, statystycznego konsumenta telewizji i użytkownika Internetu,

postawę taką raczej trudno zaakceptować u profesjonalnych dziennikarzy, którzy uważają się

za pępki może nie świata, ale rodzimej telewizji i rodzimej prasy7. Inna sprawa, że nie

wiadomo dokładnie, czy taka dziedzina jak dziennikarstwo jeszcze w ogóle istnieje, może jest

to już głównie „komentatorstwo” i gadulstwo — bez zasad. Albo „przybudówka” do

popkultury.

Żebranina o uznanie dla naszych narodowych przymiotów przyjmuje czasem tak

karykaturalne i groteskowe formy, jak pakt o wieczystej przyjaźni między narodami polskim i

irlandzkim zawarty na Euro 2012 przez opitych piwem kibiców reprezentujących obie nacje.

Usłużni żurnaliści, oni zawsze są na posterunku, natychmiast dorobili do tego odpowiednią

historyczną ideologię. Otóż Irlandczycy są podobno bardzo podobni do Polaków, lub

odwrotnie, mamy wspólną historię, podobne zwyczaje, charaktery narodowe i temperamenty,

7 Czasem odnoszę wrażenie, że na dziesiątkach kierunków dziennikarskich na polskich uczelniach najważniejszą

zasadą, jaką się wpaja adeptom, jest przykazanie, że jeśli będziesz robić wywiad z obcokrajowcem, w pierwszej

kolejności zapytaj go, co sądzi o Polsce i Polakach. Zwłaszcza gdy jest noblistą, którego epokowe odkrycia

zmieniły oblicze nauki, bo większości Polaków jego odkrycia w ogóle nie interesują.

17

mimo że Irlandczycy tradycyjnie grodzą się kamiennymi a my drewnianymi płotami, jednako

lubimy wódę (nawet pod postacią whisky) i piwo, a polskie piwo jest oczywiście najlepsze w

świecie, co przyznają przecież sami Irlandczycy. Irlandczyk więc to prawie Polak, może

trochę bardziej rudy, ale i u nas nieco rudych się znajdzie. Mało kto się zająknie, że tak

naprawdę połączyła Polaków i Irlandczyków na Euro właśnie miłość do publicznego picia

piwa i sikania na ulicach oraz pilna potrzeba psychicznej rekompensaty za sromotne klęski

drużyn narodowych. Mało kto zauważy, że Irlandczykom, tak się składa, o wiele lepiej niż

nam wychodzą wspólne śpiewy, że wpłynęli oni na „kształty” Ameryki, a my nieszczególnie

(poza Puławskim i Kościuszką), a zwłaszcza umyka to, że wszelkie analogie historyczne i

charakterologiczne są w wypadku Irlandii i Polski mocno naciągane, na co wskazywał dawno

temu Norman Davis. Polska społeczność w Irlandii, podobnie jak w Anglii, żyje „odrębnie”.8

Jak by na to nie patrzeć, pęd Polaków do w miarę refleksyjnego zgłębiania świata istniejącego

realnie poza Polską jest mniej więcej taki, jak wysiłek intelektualny narodu irlandzkiego, by

poznać dzieje „romansu” Mieszka I z Czeszką Dobrawą, życie intymne Piotra Skargi,

dogłębnie zrozumieć przyczyny rozbiorów Polski oraz braku na co dzień uśmiechu na

twarzach Polaków i prawidłowo rozróżniać Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Żeby było

sprawiedliwie: pewnej potocznej wiedzy o Anglii i Irlandii dostarczają dzisiaj wielu Polakom

przekazy oralne lub mailowe od członków rodzin, którzy wyjechali do tych krajów za pracą.

Czy jest to wiedza wiarygodna, zważywszy na wyraźną tendencję emigrantów polskich do

tworzenia gett narodowych i kulturowych, niechęć do asymilacji, na co wskazują liczne

badania socjologiczne? Chodzi być może bardziej o wiedzę dotyczącą świadczeń socjalnych

w tamtych krajach.

Wspomniałem, że Polak jest istotą nadzwyczajnie wyczuloną na kwestię dumy i godności

narodowej. Polak od wieków czuje się istotą przynależną do narodu wybranego, chociaż za

dobrze nie orientuje się w kwestii, kto i kiedy jego naród wybrał na naród wybrany. Niech

ktoś powie, że mesjanizm polski to relikt dawnej przeszłości, że nie mamy na co dzień do

czynienia z różnymi przejawami myślenia mesjanistycznego, także w mediach, trzeba go

będzie odesłać do książek prof. Marii Janion i innych źródeł. Dzisiejszy mesjanizm może

przejawiać się w formach patetycznych (recytacje wierszy romantycznych nad trumnami —

Andrzej Gwiazda przy ekshumacji zwłok znanej działaczki solidarnościowej, retoryka

dotycząca katastrofy smoleńskiej w kręgach skrajnej prawicy, poezja „bieżąca” Jarosława

Marka Rymkiewicza, „Ballada smoleńska” w wykonaniu Jana Pietrzaka) lub w wersji

trywialnej (stadionowe i „strefowe” wykonania hymnu „Polska, Biało-czerwoni!”). Pojawia

się w wielu interpretacjach i ocenach życia i dzieła (z pontyfikatem włącznie) Jana Pawła II.

8 Tak przy okazji, na osobną uwagę zasługuje bałwochwalczy stosunek wielu dziennikarzy do hymnu

narodowego wydobywającego się mocno, lecz niespójnie z tysięcy pijanych polskich gardeł na stadionach czy w

ogromnych sikalniach, zwanych urzędowo strefami kibica (przypomnę w tym miejscu, że pewnemu satyrykowi

za rysunki kup polskich psów udekorowanych, chodzi o kupy, w barwy narodowe, wytoczono proces). Niemniej

i tak za najlepszy polski tekst śpiewany uznaje się niemal powszechnie ten pod tytułem „Polska, Biało-

czerwoni!”, a telewizja publiczna z upodobaniem pokazywała jego wykonania również przez kibiców obcych,

choćby hiszpańskich. Oczywiście lepsze to wszystko niż burdy i wojny wszczynane przez hordy

nacjonalistycznych kiboli pod hasłem „Bij Ruskich!”.

18

Najczęściej jednak przybiera formę groteskową: poetyka sporów o katastrofę smoleńską,

wystąpienia uliczne i „uniwersyteckie” „narodowców”, „umetafizycznienie” kategorii narodu

w prasie ultraprawicowej, absolutna i nieustająca wiara w naszą narodową piłkarską

jedenastkę. Można domniemywać, że głębokie przekonanie, iż narodem polskim w sposób

specjalny kieruje Opatrzność, podziela znaczna część Polaków.

Jak się ma owa rozdmuchana do potęgi „entej” megalomania narodowa do masochistycznego

oczekiwania na komplementy ze strony „od świata” w sytuacji, kiedy Polacy kompletnie nie

interesują się światem? Dlaczego w polityce globalnej i w mediach światowych Polska i

Polacy praktycznie nie istnieją? Nawet nasza rola w polityce europejskiej, unijnej, jest o wiele

bardziej skromna, marginalna, niż wmawiają nam nasze polityczne tuzy.

6. Świat, czyli swój dom

Powie ktoś w formie kontrargumentu do tezy o megalomańskiej i ksenofobicznej mentalności

narodu, że Polacy masowo wyjeżdżają za granicę, a więc jednak poznają świat. Prawda to.

Wolność wyjazdów zagranicznych to jedna z niewątpliwych zdobyczy społeczeństwa po

zmianie ustroju. W pierwszych latach transformacji były to głównie masowe ekskursje

handlowe, publicyści (polscy) podziwiali spryt i zaradność Polaków. W ostatnim czasie

miliony rodaków udają się co roku na wakacje według schematu: dom — lotnisko —

miejscowość i plaża gdzieś na południu Europy lub północy Afryki. Lub zimą — na stok w

jakiejś miejscowości alpejskiej. Czy jednak te ekskursje przekładają się sensownie na głębszą

wiedzę o świecie? Może bardziej na wiedzę o wybranych lotniskach, liniach lotniczych,

strefach wolnocłowych, hotelach i pensjonatach, darmowych śniadaniach, plażach i stokach

narciarskich? Udział w wycieczkach typu „Zamki Loary w 7 dni”, „Europa Zachodnia w dwa

tygodnie” niewiele w tym zakresie zmienia.

Polska — kraj z długimi okresami, historycznie patrząc, dostępu do morza — nigdy nie była

krajem masowo wypuszczającym w świat podróżników, chociaż mamy i my swój wkład w

pewne odkrycia geograficzne. Już kilka wieków temu zaznaczyliśmy ślad w literaturze

podróżniczej, myślę o diariuszach z podróży prowadzonych przez polskich szlachciców i

magnatów, zresztą z nie byle jakim talentem literackim i inwencją antropologicznokulturową.

Jeszcze przed wojną działała w Polsce Liga Morska i śniły nam się własne kolonie. Mieliśmy

co prawda swego rodzaju „kolonie” na Wschodzie, gdzie szlachta polska kultywowała żywot

i zwyczaje znane z centrum i w miarę łaskawie, czyli po ludzku, traktowała autochtonów.

Owszem, Polak miał opinię walecznego, bitnego, często brał udział w wyprawach wojennych,

zdobywając przy okazji — jak Jan Chryzostom Pasek — jakąś wiedzę o świecie; czy zawsze

chętnie to czynił, to już mniej pewne. Ojczyzna w potrzebie? Zgoda, mocium panie, ojczyzna

ważna, lecz ważniejsze żniwa, panie dziejku, żniwa — ojczyzna nie zając, nie ucieknie. W

końcu uciekła, chociaż przez dwa stulecia niby obowiązywał apel Mistrza Jana z „Pieśni o

spustoszeniu Podola przez Tatarów”:

„Wsiadamy? Czy nas półmiski trzymają?

19

Biedne półmiski, czego te czekają?

To pan, i jadać na śrzebrze godniejszy,

Komu żelazny Mars będzie chętniejszy.

Skujmy talerze na talery, skujmy,

A żołnierzowi pieniądze gotujmy!

Inszy to darmo po drogach miotali,

A my nie damy, bychmy w cale trwali?”

Cały świat dla przeciętnego szlachcica stanowiły dworek i okolica wraz z sąsiedztwem,

dworek i okolica to było coś więcej niż świat. Polak, owszem mógł poprzyglądać się

dziwnym zwyczajom „obcych”, czasem wyciągał inteligentne wnioski, nawet z odrobiną

zrozumienia, bo nie pełnej tolerancji (wspomniany Pasek), ale zawsze ciągnęło go do domu,

bo jakże to tak? Nie zasłaniać okien na noc? Kłaść się nago spać? Żeby robactwa z ubrania

dziennego do łóżka nie wpuszczać? Czy to jest wystarczający argument? Toć chyba lepiej z

robactwem, ale w ubraniu!

Predylekcja do zasiedziałego stylu życia (półmiski mocno trzymały!), do miejsc oswojonych

przez przodków, do „swojego” i swojskiego, przenika na wskroś literaturę staropolską, a

sposób myślenia budowany jest w oparciu o ostrą opozycję „swój”-„obcy”. „Obce” traktuje

się jako samo zło, potencjalne niebezpieczeństwa — dla „własnej” religii, własnych

obyczajów, dla „swoich”. W najlepszym przypadku — dziwność, osobliwość. Ideałem było

utrzymanie stanu posiadania, nie tyle w kwestiach ekonomicznych, bo wielkie majątki z

biegiem lat najczęściej bezmyślnie trwoniono, ale „intelektualnych” i „mentalnościowych”, tj.

w sposobach myślenia i w obyczaju. Za wrogie traktowano więc wszelkie przejawy

innowacyjności oraz „synczyzny”; „synczyzna” bowiem to konieczność otwarcia na świat,

podróżowanie, szczepienie na rodzimym podłożu nowoczesnych, tedy „obcych”, wrogich, z

definicji niebezpiecznych zwyczajów, „synczyzna” to rodzaj kulturowego (i religijnego)

wallenrodyzmu, wszelkie więc jej przejawy musiały być, w imię tradycji i religii, którą

zresztą „spolonizowano”, tępione. W sposób genialny, bo m.in. przez lekką stylizację

persyflażową, pastiszową i parodystyczną, pokazuje konserwatyzm myślowy Polaków nasza

fikuśna gatunkowo epopeja narodowa „Pan Tadeusz”, do której jednakowoż — wbrew

nadziejom autora — większość czytelników (nie tylko w czasach wieszcza) nie dorosła. Zaś

przenikliwą diagnozę i recepty na uzdrowienie daje „Trans-Atlantyk”, wyrzucany z lektury

szkolnej przez prawicowych ministrów z korzyścią dla …„Quo vadis?”.

I stało się, że Polacy, postrzegający w świecie poza Polską wyłącznie zagrożenia i

osobliwości, lękający się tego świata i w swojej szlacheckiej masie stroniący od niego, sami

stali się pewną osobliwością na skalę europejską, czyli światową, „pawiem i papugą”, jak

mawiał ten niższy i szczuplejszy z wieszczów. Wokulscy, konfrontujący nasz zaścianek z

cywilizacyjnymi zdobyczami świata, krytykujący polską gnuśność i inercję, przyjdą później i

będzie ich za mało, szybko się zresztą zniechęcą polską mentalnością, zabraknie im

konsekwencji i wytrwałości. Lub padną ofiarą spóźnionego myślenia romantycznego. To

między innymi dlatego kapitalizm tak długo nie miał u nas szans.

20

Holender, Anglik, Portugalczyk czy Hiszpan mustrował się na statek i znajdował dziwną,

masochistyczną wręcz przyjemność w pokonywaniu niewygód, przezwyciężaniu

niebezpieczeństw i poznawaniu Nieznanego, przy okazji odkrywał, że masochistyczne

przygody, podejmowane często z czystej ciekawości świata, mogą przynosić wymierne

korzyści ekonomiczne i kulturowe, Polak zaś trwał przy — mnożących się jak grzyby po

deszczu — sanktuariach maryjnych, kapliczkach i kaplicach, miejscach świętych oraz przy

parafiach, odpustach, targach, jarmarkach i powiatowych sejmikach, a faworyzowanymi przez

niego formami ruchu były polowanie, jazda konna, powożenie, kulig, grzybobranie,

ucztowanie, polonez od święta i zajazd. Jego głowę, prócz troski o bezpieczeństwo oraz cześć

Najświętszej Panienki i dbałości o poważanie narodowej religii i rodzimego obyczaju,

wypełniały głównie wieści i plotki z najbliższego sąsiedztwa, epokowe wydarzenia z okolicy

(typu: w N. urodziło się cielę o dwóch głowach) oraz sprawy prywatne. Trzeba może jeszcze

dodać, że poważnym wysiłkiem intelektualnym było od zawsze spieranie się, rozstrzyganie

sporów, która Matka Boska — Częstochowska, Ostrobramska, Licheńska lub jeszcze inna —

jest ważniejsza, lepsza.

Polak, ergo przez wieki szlachcic, był — w swojej świadomości i często realnie — absolutnie

samowystarczalny, miał „własną” religię, spławiał Wisłą w świat zboże i dobrze zarabiał,

hodował, co mu było potrzebne, a ze szczególnym upodobaniem konie, gęsi, swinki i pawie,

delektował się piwem i trunkami własnej produkcji, z obcych cenił co najwyżej węgrzyna,

miał pieniądze, chociaż nie plamił honoru jakimiś tam inwestycjami, a zwłaszcza lokatami w

przyszłość, ba, gdy tylko chciał, chwytał za pióro i tworzył sobie swoją własną literaturę

„domową”. Żył tu i teraz. Po epikurejsku, niech nam Epikur wybaczy! Nie był zależny od

świata i zaiste świat nie był mu do szczęścia potrzebny. Miał fantazję, a więc demokrację

pierwszą w Europie zbudował9 i z tej fantazji u progu ją wykoślawił. Miał gest, więc od czasu

do czasu rzesze „obcych”, gnębionych gdzieś w świecie za religię i przekonania, przyjął

miłosiernie na swoje łono. Odwidziało mu się, poczuł w „heretykach” zagrożenie dla

„własnej” religii, a może bardziej „ekonomii”, to ich po prostu wywalał, nawet niejaka

korzyść materialna z tego była. Ładnie ten obrazek dawnych Polaków wygląda w literaturze:

swojsko tu, sielsko, nawet obce muzy oswojono, spolszczono, że stały się jakby bardziej

nasze, polskie. Jak bociany i wierzby, które z definicji są wybitnie polskie i użyteczne, bo

rozwiązują problem dzieci i fujarek.

Owszem, pamiętamy, że w XIX wieku zaczęła się — falami — epoka wymuszonych wielkich

polskich podróży w świat. Pamiętamy emigrację, a właściwie dwie wielkie emigracje:

polityczną popowstaniową (w tym elit kulturalnych i politycznych) i tę za Wielką Wodę, „za

chlebem” (to głównie chłopi). W XX wieku pojawiły się ich „repliki”, chociaż trzeba

przypomnieć że po I wojnie na Zachód ruszyli też robotnicy, przedstawiciele nowej klasy,

która w kraju nawet okrzepnąć nie zdążyła. Jeszcze bardziej „wymuszona” (knutem i kulą u

nogi) była emigracja osiadająca na Syberii, aż dziw, jak wiele dobrego ci zesłańcy polityczni

9 I to jaką! Por. „nihil novi” z 1505 r. — szok dla Europy.

21

zdziałali na ziemiach wroga. Polak, rzucony tysiące mil lub wiorst od ojczyzny — potrafi.

Orzeł — może10

.

Cokolwiek jednak byśmy wzniosłego o polskiej emigracji nie powiedzieli, a dałoby się

powiedzieć o wielu rzeczach istotnych i pięknych, to jednak nie ulega wątpliwości, że z

perspektywy „interesu narodowego” wszystkie te emigracje były nieproduktywne, nie

przyniosły prawie żadnych korzyści Polsce (poza dolarami i innymi walutami zasilającymi do

dzisiaj konta polskie), tak zresztą jak niemal wszystkie heroiczne i upadłe powstania. Do

dzisiaj Polak emigruje głównie po to, aby, poprawiając nieco swój byt, głównych korzyści

innym, a więc — paradoks — „obcym” przysparzać. Los „polskiego hydraulika”

reperującego rury Francuzkom czy Anglikom nie jest mi obojętny, ale w tym miejscu bardziej

może chodzi o polskie mózgi, które od prawie dwustu lat drenują „obcy”.

Inaczej zatem było u nas niż u Anglików czy Holendrów, gdzie i owszem, narodowa

skłonność do podróżowania wybitnie zaowocowała w sensie ekonomicznym i kulturowym.

Nam pozostaje ciągłe narzekanie, że pod względem ekonomicznym (bo to „ekonomia”

głównie na co dzień zaprząta nasze myślenie), ale przecież także cywilizacyjnym i

kulturowym, ciągle nie potrafimy dogonić Zachodu.

Czy to nasza megalomania, czy ksenofobia sprawiły, że Polacy nie znają zupełnie swoich

najbliższych sąsiadów. Trudno pocieszać się tym, że mamy licznych fanów czeskiego kina i,

mniej licznych, czeskiej literatury, jak i tym, że Czesi odwzajemniają nam brak

zainteresowania i na próżno próbowaliśmy ich uwodzić na stadionie piłkarskim we

Wrocławiu. Jaka jest wiedza przeciętnego Polaka o codziennym życiu Czechów, Słowaków,

Ukraińców, Rosjan, Litwinów, Białorusinów, a nawet Niemców? Żadna. Trzeba podkreślić,

że prasa, telewizja i media zgodnie milczą na te tematy, a wyjątki (np. literatura reportażowa,

nieliczni korespondenci prasowi czy telewizyjni i radiowi) potwierdzają regułę. Białoruś,

Ukraina i Rosja docierają do świadomości Polaków wyłącznie przez pryzmat ich prezydentów

czy premierów, a to dosyć zniekształcony obraz. Pojęcie Słowianina jakby przestało istnieć.

Jak zadzierzgnąć więzi z bliskim narodem, nie znając tego narodu? Czy nie popełniamy

przypadkiem grzechu pychy? A jeśli dodać do tego, że Polacy z Polski mało interesują się

Polonią na świecie, a już zupełnie obojętni są (niechętni) Polakom ze Wschodu? Tę kwestię

na zawsze załatwili Kargul z Pawlakiem.

Gdyby wziąć pod uwagę zasłużoną popularność kryminałów skandynawskich, można by

zakładać, że lepiej sprawa wygląda ze znajomością niektórych naszych bałtyckich sąsiadów.

10

Po „Polak potrafi” z okresu PRL doczekaliśmy się kolejnego, godnego Polaka hasła.

22

7. „Polak-katolik”

Niebagatelną rolę w postawach wobec świata i inności odgrywała i odgrywa religia. Polak, a

więc przede wszystkim katolik — wszakże już w wiekach dawnych pojawiała się tendencja

do generalizacji jednej przede wszystkim cechy narodowej — czuł się zawsze najlepszym ze

wszystkich, wyróżnionym przez Opatrzność i geografię chrześcijaninem, ze swoim

przywiązaniem do kultu Przenajświętszej Panienki koronowanej — nie inaczej — na Polską

Królową i — może właśnie z tego powodu — jedynym takim w Europie strażnikiem i

obrońcą „przedmurza” chrześcijańskiego. Pewne nacje, jak Włochów czy Hiszpanów,

tradycyjnie wyróżniał katolicyzm, nigdzie jednak nie mamy do czynienia z tak wysokim

stopniem identyfikacji pierwiastka religijnego z narodowym, jak w wypadku Polaków. I jeśli

Polak chciał się czymś specjalnie wyróżniać w Europie — to głównie manifestacyjną

religijnością, chociaż nierzadko także walecznością, bogactwem i strojami. Prawdę

powiedziawszy, nie mieliśmy nigdy większych ambicji intelektualnych, a wyjątki

potwierdzają regułę (dwa Noble M. Skłodowskiej-Curie w nauce, w tym jeden dzielony z

Francuzem, to nie za wiele).

Odnotujmy, że taką profesurę na uniwersytetach przez wieki całe tworzyli głównie chłopi z

pochodzenia (w mniejszym chyba mieszczaństwo) — dla chłopów nauka, obok kariery

duchownej, była ważną drogą awansu społecznego, w naszych warunkach nauka jakby

uwłaczała szlachectwu, szlachcic polski nie mógł ex definitione zostać jakimś Leibnizem czy

Spinozą, a już Hume’m w żadnym razie, byłoby to wszakże poniżej godności szlachcica. Nie

wynika z tego bynajmniej, że byliśmy narodem samych praktykujących świętoszków, prędzej

może ostentacyjnie manifestujących swoją wiarę dewotów, chociaż poświntuszyć lubiliśmy

zawsze, bardziej może słowem niż ciałem. Jeden Kazimierz Łyszczyński na taki naród to

jednak o wiele za mało. Ostentacyjna wiara pozbawiona była na ogół głębszych

pierwiastków intelektualnych, a w sposobach jej uprawiania najbardziej znaczyły obrazy,

symbole i symbolika, struktura miejsc świętych i pielgrzymkowych, struktura parafii,

kalendarz świąteczno-odpustowy (sama ilość świąt religijnych w XVII czy XVIII w.

przyprawia o zawrót głowy). Czyli: świat Polaka-katolika-szlachcica to świat znaków

oswojonych, z określonym całorocznym rytuałem i codzienną mitologią. Ot, taki szlachecki

użyteczny religijno-gospodarski bricolage.

Chłop, przywiązany do nieswojej ziemi, szlachecki Murzyn, posługiwał się własnym

językiem i własnym systemem znaków, czasem zresztą atrakcyjnym nawet dla szlachcica

(folklor, urodziwe wiejskie dziewczyny). Świat szlachecki i świat chłopski zachodziły w

wielu momentach na siebie (pańszczyzna, Kościół, święta, jarmarki, odpusty), ale faktycznie

były to przez wieki dwa różne światy. Zwłaszcza ikoniczno-oralny sposób „uprawiania”

religii („Przyszedł dziad do obrazu…”) upodabniał w pewnym stopniu dwie klasowo i

kulturowo różne części narodu, z czego wynikały zresztą przeróżne konsekwencje.

Zapatrzenie szlachty w siebie, jej megalomania i egoizm mściły się po wiekach w sposób

paradoksalny: procesy ubożenia szlachty, jej pauperyzacji były najczęściej równoznaczne z

jej „chłopieniem” i nie zawsze było to tak piękne „chłopienie” jak w „Nad Niemnem”

Orzeszkowej. Były szlachcic rzadko stawał się mieszczaninem. Mieszczanin w polskich

warunkach plasował się — z perspektywy szlachcica — niżej chyba od chłopa, nie mówiąc o

23

uczonym, bo o ile z chłopem łączyła go uprawa ziemi, religia i część kultury, to miejskie style

pracy i życia były mu z gruntu obce. Od kiedy chwycił za pióro, niestrudzenie raz po raz

przerabiał na ojczyznę-polszczyznę horacjańską epodę „Beatus ille, qui procul negotiis...” Po

co tyle parafraz? Może po to, aby mocniej zakodować w świadomości opozycję „wieś-

miasto”. „Miasto” było jakby synonimem „świata”, a więc niebezpieczeństw, zagrożeń

moralnych, zła, rui i porubstwa. Siedlisko wiejskie a priori — i jakby poprzez same zmysły

— gwarantowało życie absolutnie moralne; jak widać, polski szlachcic grubo przed Rousseau

wykreował swój mit antycywilizacyjny, miał wszakże pod ręką swojego „dzikusa”. Nic zatem

dziwnego, że w rolę inteligencji — w drugiej połowie XIX w. — nasza szlachta też wchodziła

z ogromnymi oporami, bo szlachcic, co prawda, cenił sobie inteligencję praktyczną,

Zagłobowy spryt, nie miał wszakże specjalnego poważania dla intelektu.

Wielowiekowe osadzenie w rodzimych, geograficznych strukturach życia religijnego,

nastawienie na czysto symboliczne i materialne wyróżniki wiary, przywiązanie do konkretnej

topografii, wszystko to nie sprzyjało otwarciu na świat — realnemu, poprzez podróże, jak i

intelektualnemu, zresztą jedno wiąże się często z drugim. Podróżowali i zgłębiali wiedzę,

mimo wszystko, nieliczni. Mieliśmy jedną Akademię (w znaczeniu uniwersytetu), Wrocław

to inna sytuacja, a Wilno i Lwów to późniejsza sprawa. Widzimy znaczną różnicę w stosunku

do Zachody Europy, gdzie „roiło się” od uniwersytetów. I do protestantyzmu. Protestantyzm

od zarania zrezygnował z wydumanego sztafażu religijnego, czysto manifestacyjnego i

ikonograficznego „naddatku” i — przywiązując ludzi do Boga, nie zaś dogmatów — nie

przywiązywał ich do konkretnych miejsc lub obrazów. Najbardziej charakterystycznym

symbolem jest w tej mierze egzemplarz Biblii, obowiązujący wszędzie w świecie tam, gdzie

udawał się, pracował i kładł na spoczynek protestant (kajuta na statku, pokój hotelowy, kantor

itd.). Codzienny kontakt z Biblią (czytaj: czytanie Biblii) obywało się doskonale bez udziału

Jasnej Góry, Lichenia, odpustu i ogromnego religijnego „theatrum”.

Innym symbolem niepolskiej zupełnie postawy wobec świata mógłby być Robinson Cruzoe,

no bo jak zachowałby się Polak, znalazłszy się w jego sytuacji, od czego by zaczął Polak?

Zbitka pojęciowa „Polak-katolik”, czyli fundament myślenia w kategoriach narodowych,

wyznaczyła jakby raz na zawsze nasz stosunek do świata. Wiemy dobrze, jak skuteczna,

nawet w krótkim okresie czasu, może być usilna propaganda pewnych idei. W tym wypadku

mamy do czynienia z propagandą działającą przez wieki, od zawsze jej głównym i najbardziej

liczącym się ośrodkiem była ambona, w XVI i XVII wielu włączyli się do niej publicyści

katoliccy, którzy mają kontynuatorów także w naszych czasach, aczkolwiek nie będziemy tu

rozważać, na ile i w czym Terlikowski jest spadkobiercą Piotra Skargi, a złotousty Adam

Hofman Stanisława Orzechowskiego. Całe wieki funkcjonowania zbitki „Polak-katolik” w

mentalności Polaków musiały zrobić swoje. Stereotyp ten stał się także fundamentem

myślenia ludu, aczkolwiek proces uświadomienia narodowego wsi to sprawa historycznie

stosunkowo późna, katolik oznaczał „swojego”, „tutejszego”. Polak, identyfikując się ze

„swoją” religią, przeciwstawiał się — na ogół bezkrytycznie, bo mówimy o komunikacji na

poziomie stereotypów — „Niemcowi”, „heretykowi”11

i „zarazie” religijnej ze Wschodu.

11

Inna rzecz, iż słowo „heretyk” funkcjonowało też jako synonim „Niemca”.

24

Wykonywał szaleńcze nieraz i bezinteresowne, jak odsiecz wiedeńska, gesty, wzbudzając

podziw Europy. Zazwyczaj tylko podziw. Mógł się stać przedmiotem (i podmiotem? — nie

orientuję się za dobrze w kwestiach cudów) „cudu nad Wisłą”. Przeskakiwał stoczniowy mur.

Lub z szalikiem polskiego kibola próbował zdemolować „Ruskiego”.

W opozycji do „Polaka-katolika” funkcjonowało zatem (i nadal w znacznym stopniu

funkcjonuje) w mentalności narodowej „coś”, co z punktu widzenia przeciętnego Polaka było

nie dość że niepolskie i niesarmackie, nawet nie chłopskie, to w dodatku niekatolickie, a więc

z „natury” inne, obce, gorsze, gorszące, brzydkie, groźne, straszne, podejrzane moralnie lub

złe. Negatywne widzenie mogło obejmować w zasadzie niemal cały świat, w każdym razie

inne niż polski modele i style życia i bycia, chociaż Polak lubił czasem „pomałpować” i

„popapugować”. Kto dzisiaj pamięta, że w XVI wieku w Polsce mieliśmy do czynienia z

trzema falami mody na język …czeski i że to Czesi wszczepili fonetyczną twardość w

niegdyś miękkie polskie „serce”, tak że delektujemy się co najwyżej „osierdziem” i coś nas

może „rozsierdzić”? Drażniły Polaków (lub były powodem do drwin) — widać to w

pamiętnikach czy diariuszach z ubiegłych stuleci — różne szczegóły obcego obyczaju,

zachowania, kuchni, no i obcy język, bo Polak był przekonany, że tak jak Święta Panienka

jest Polką, tak i język polski jest jedynym właściwym językiem ludzkim i powinien

obowiązywać wszystkich bez wyjątku na tym padole ziemskim.

Nawet gdy Polak brał się za przyswojenie polszczyźnie dzieła obcego, z Zachodu Europy, a

często robił to szybko i genialnie, to zadbał, aby w polskim swobodnym przekładzie nie

pojawiły się takie nowinki, „nieobyczajności” i „perwersje”, które godziłyby w pozycję

Sarmaty, dlatego Ł. Górnicki w swoim „Dworzaninie polskim” wyrzuci z „salonu”

konwersujące uczenie kobiety (nie dość że ładne, to na dodatek mądre!), dowcipy bazujące na

esprit, dyskurs o filozofii, muzyce i sztuce. Białogłowa? Owszem. Ale jako strażniczka

domowego ognia i rodzicielka dzieci, synów w szczególności (dzięki ci, Wielki Janie, za gest

wobec Orszulki!). Dowcipy? Lepsze są rozwlekłe rodzime anegdoty; Sarmaci nie byli

ponurakami, ale celowali raczej w rubasznym typie humoru, także sarmacki konceptyzm w

literaturze jest mało finezyjny, a Jan Andrzej Morsztyn to był podejrzany Polak. Filozofia?

Polak kierował się na co dzień swoją własną filozofią życia i — ewentualnie — zaleceniami z

ambony. To było pożyteczniejsze od jakiejś tam „logiki”. Polak brał więc trochę z Zachodu,

trochę ze Wschodu, ale orientował się głównie zmysłem praktycznym lub — specyficznie

pojętym — gustem estetycznym. Lubił na przykład wschodnie gadżety wojskowe i

pochodzące ze Wschodu elementy mody męskiej. Także przyprawy, których używał bez

żadnego umiaru. Zbitka pojęciowa „Polak-katolik”, determinująca myślenie Polaków o

świecie i innych, sprawiała, że z oporami przyjmowaliśmy w nasze grono „obcych”. Choćby

taki Szkot Ketling, drażniły w nim brać szlachecką dworność obyczaju, inteligencja (nie-

Zagłobowa bynajmniej), oczytanie i tak naprawdę mógł być uznany za swojego nie wtedy,

gdy pan Michał „oddał” mu Krzysię, ale dopiero wówczas, gdy z powodów honorowo-

religijnych wespół z panem Michałem pożegnał się z życiem w typowo polskim,

bezproduktywnym stylu.

Paradygmat „Polaka-katolika”, który nakazywał naszym przodkom nade wszystko trwać w

szlachecko-wiejskich opłotkach, zrodził jakieś głębokie przekonanie, że poza tymi opłotkami,

25

poza ojczyzną-polszczyzną, rezygnując z „tutejszej”, swojskiej struktury kulturowo-religijnej,

migrując, Polak nie mógłby pełnić dostatecznie powierzonej mu przez Opatrzność misji.

Nawet na konieczne wojny zbierał się niechętnie albo wracał z nich zbyt żwawo, nie

dyskontując w pełni politycznie zwycięstw, zaczęło się zresztą od Grunwaldu.

Przywiązanie do swojskości tłumaczy fakt, że kiedy już względy polityczne czy zwłaszcza

ekonomiczne wymuszały masową emigrację, Polacy tam, gdzie ich los zaniósł, na przykład w

USA, próbowali często pieczołowicie odbudować w nowych warunkach stare struktury, co

tłumaczy zdecydowaną niechęć do asymilacji w pierwszych pokoleniach emigrantów. Jak już

wspomniałem, tendencja do tworzenia gett językowo-kulturowych jest wyraźna także w

falach emigracji do Anglii czy Irlandii na przełomie XX i XXI wieku, chociaż współcześnie

czynnik religijny może jest mniej istotny, a skłonność do zamykania się wymusza bariera

językowa. Jesteśmy ponadto społeczeństwem najmniej chyba w Europie migrującym

wewnątrz własnego, pięknego przecież, kraju. Czy i w jakiej mierze decyduje o tym sytuacja

ekonomiczna (mieszkanie), a w jakiej niechęć do ruszania się z miejsca, to kwestia

dyskusyjna. Może nie tylko „półmiski” trzymają, równie skutecznie czynią to żony, kochanki,

dzieci.

Coś, co się nazywa „społeczeństwem”, zaczęło się tworzyć w polskich warunkach bardzo

późno, bo praktycznie dopiero w XX wieku. Owo „społeczeństwo” było od samych

początków i nadal jest bardzo konserwatywne (nie chodzi o pojęcia polityczne!),

zachowawcze, ksobne, dewocyjne i pruderyjne — w świetle tego, co powiedzieliśmy, jest

więc w postawie Polaków jakaś dziejowa konsekwencja. Czy pożyteczna, to już inne

zagadnienie.

Funkcjonujący w mentalności polskiej od dawna stereotyp „Polaka-katolika” musi, czy

chcemy tego czy nie, być istotną częścią rozważań na temat kształtów starszego oraz

współczesnego polskiego patriotyzmu z jednej, i nacjonalizmów — z drugiej strony. I, można

założyć, jest to istotna kwestia w próbie eksplikacji niektórych „nawyków odbiorczych”

współczesnej masowej publiczności.

Dla tych refleksji ważne jest to, że doszliśmy do źródeł polskiej megalomanii i mitomanii

oraz polskiej ksenofobii, przyczyn uporczywego trwania przy tym samym w gruncie rzeczy

mocno zużytym zestawie narodowych symboli i rekwizytów, odtwarzania stale tych samych

póz (z gestem Rejtana i gestem Kozakiewicza włącznie), ale i narodowej nietolerancji,

narodowej hipokryzji, umysłowej i kulturowej inercji, marazmu intelektualnego i narodowej

skłonności do narzekania na wszystko. Zawiści i paru innych grzechów.

Trudno powiedzieć, o ile i na ile liczy się we współczesnych zachowaniach Polaków tradycja

starej, szlacheckiej — zepsutej i wynaturzonej w porównaniu z pomysłami jej ojców —

„demokracji” (tacy dumni z niej bywamy!), można jednak odnieść wrażenie że w istotny,

chociaż nieciekawy sposób się liczy, bo naszą potransformacyjną demokrację wyraźnie

naznaczyliśmy nie umiejętnością dochodzenia do kompromisów, konsensusów i

konstruktywnego formułowania wniosków na przyszłość, ale kłótliwością i swarliwością,

wojnami „polsko-polskimi”. Zauważmy, z jaką swobodą, bez wstydu, jakby chodziło o rzecz

normalną, naturalną, mówimy o „polskim piekiełku”. Najwyraźniej — kochamy owo nasze

26

swojskie „piekiełko”. Cóż świat? Gdy w programie „Tomasz Lis na żywo” spotykają się

Niesiołowski, Kalisz, Kempa,Terlikowski, Hofman i Środa, pojęcie świata ulega

natychmiastowemu „zawieszeniu” (żaden fenomenolog by tego nie wymyślił!), bo „polskie

piekło” da się interpretować wyłącznie przez „polskie piekło”. Niestety, pociąg do

zawieszania świata w imię „dobra Polski” oraz „logika” typu idem per idem to specjalność

nie tylko polskich polityków i publicystów.

Oczywiście — pewne współczesne zachowania to nie tylko relikt „sarmacki”, mamy także do

czynienia z negatywną schedą po tradycji chłopskiej, chłopskiej zawiści, przysłowiowego

procesowania się o miedzę i tp. Więcej nas wszakże z chłopów, z szeroko pojętego ludu niż

ze szlachty. Nie ma co, wybuchowa to mieszanka! Teoretycznie jednak, trzeba się czymś

pocieszyć, łączy nas Krzyż w gmachu Sejmu.

Zdaję sobie sprawę z tego, że upraszczam niektóre kwestie. Owszem, mamy w naszej

szlacheckiej i chłopskiej tradycji rzeczy, którymi możemy się chlubić. Patrząc jednak na

nasze sprawy w kategoriach długiego czasu, trzeba pytać: co się tak naprawdę liczy dla

aktualnej kondycji narodu z tysiącletniej historii tegoż narodu — pojedyncze pozytywne fakty

i osiągnięcia czy to, co z tymi osiągnięciami zrobiliśmy? Kiedy patrzymy obiektywnie, bez

uprzedzeń, w naszą przeszłość, słyszymy ciągle ten sam refren marnowanych szans. On nas

łączy bardziej chyba niż ów Krzyż zawieszony bezprawnie w Sejmie i zaaprobowany drogą

groteskowej aklamacji.

8. Wielka czy mała historia?

Obrazki z codziennego życia naszych szlacheckich przodków budzą nieraz sentyment,

zazdrość nawet. Także mnie niegdyś, bardzo młodego człowieka, uwiódł obraz pana Zagłoby

popijającego miód w lipcowy skwarny dzień pod lipą w obejściu Skrzetuskich. Tak sobie żyć,

jak w raju! Oczywiście pamiętam o bardziej upiornych stronach życia mociumpanków i

chłopów.

Pal licho wielką historię, zabory — o ojczyznach i państwach można, patrząc z perspektywy

bardzo długiego czasu, powiedzieć także to, że rodzą się, trwają, często znikają raz na zawsze,

czasem się odradzają, a wszelkie granice zawsze są w jakimś stopniu umowne; dzisiaj w

wielu wypadkach nawet język przestaje być granicą, języki zresztą, podobnie jak ojczyzny i

państwa, wymierają, aczkolwiek w przeciwieństwie do ojczyzn i państw, na ogół już nigdy

nie odradzają się. Bardziej niż upadających i znikających z map państw żal mi ginących

języków.

Skądinąd, przyzwyczajono nas do tego (szkoła? propaganda? patriotyczne wychowanie

domowe, jeśli takowe jeszcze istnieje?), że kiedy myślimy o powstaniach, zaborach,

martyrologii, nawet drugiej wojnie światowej, bezwiednie posługujemy się kategorią całego

narodu. A więc: naród chwycił za broń, coś tam skończyło się narodową klęską (typowe),

naród został ujarzmiony, naród cierpiał. W domyśle operujemy przesłanką większą: cały

naród — jak w słynnej po 1945 frazie „Cały Naród buduje swoją Stolicę”. Tymczasem za

27

broń chwytała zwykle garstka z całego niemałego narodu (szaleńcy? pomyleńcy? „idioci”? —

jak usłyszałem a propos powstania styczniowego w Radiu Tok FM?). Cierpiał, nieraz

okrutnie, na szczęście nie cały naród i nie cały naród umierał za ojczyznę, bo gdyby było

inaczej, jakiż sens miałoby umieranie za ojczyznę?

Tak naprawdę liczy się zawsze przede wszystkim człowiek, a jak to słusznie ujął wielki

pisarz, „żywi zawsze mają rację przeciw umarłym”. Jest, owszem, pamięć indywidualna i

pamięć zbiorowa — ta pierwsza ulotna bardzo, ta druga nadto często zależna od rozmaitych

koniunktur, „poprawności politycznych” i różnych „widzimisię” polityków.

Z opisów historyków, pamiętników, dokumentów wynika jasno, że nawet w najtrudniejszych

momentach historycznych (zabory, powstania, wojny), większość narodu próbowała żyć w

miarę normalnie, a spora jego część robiła interesy, odpoczywała, uprawiała miłość w

domach rozpusty, ucztowała, imprezowała i nieźle się bawiła bez względu na czas, co dobrze

pokazuje rodzima literatura piękna. My, Polacy, nie jesteśmy w tym jakimś nadzwyczajnym

wyjątkiem.

Czasem więc irytuje mnie określenie „wielka historia”, którym sam wyżej się posłużyłem.

„Wielka historia”, zatem co: wielkie wojny i batalie, wielcy wodzowie i wielcy politycy,

wielkie mury chińskie i linie Maginota, Polacy na Kremlu, Szwedzi w Warszawie, wielkie

rewolucje na mapach świata? Szary, zwyczajny człowiek jako bierny i marny przedmiot

dziejów (drwin?) jakiegoś heglowskiego lub marksistowskiego Ducha? Jeśli istnieje „wielka”,

musi zatem istnieć także „mała historia”, więc co? Chyba nic innego, jak zwyczajne życie

ludzkie, wszystko jedno gdzie, historia trwania gatunku ludzkiego w codzienności? Historia

kształtowania się i trwania przyzwyczajeń, zwyczajów, sposobów grupowego zachowania,

trwania w codzienności, trudzie życia, bólu, chorobach, zwyczajnych smutkach i radościach?

Uporczywego otrząsania się z krzywd, trosk bądź złudzeń wyrządzanych przez „wielką

historię” i wracania do „normy”?

Owo heroiczne trwanie przeciwstawia się, z różnych przyczyn i na różne sposoby, zmianie.

Modyfikując nieco sens efektownej metafory Cl. Lévi-Straussa, da się powiedzieć, że historia

przypomina rozpędzoną lokomotywę, trwanie zaś zegar. Zupełnie inne rytmy, na dodatek

jakby przeciwstawne cele. Rozbijać struktury, tworzyć i umacniać nowe — a utrwalać,

uświęcać zastane struktury. Kreować Polskę roku 2050 lub na świeży wrak samolotu nanosić

mesjańską symbolikę. Inne kategorie czasu: czas rozpędzony i czas zastygły. Iść z prądem czy

pod prąd? Rozpędzać czas czy zastygać w czasie? Poddawać się nowoczesności czy trwać

przy micie i powtarzać odwieczny rytuał bez treści? Co wynika z faktu, że życie w polskich

dworkach, tak jak je opisuje chociażby Żeromski w „Dziennikach” czy „Przedwiośniu”, jakby

zatrzymało się w jakimś XVI, XVII czy XVIII wieku a to już wszakże, myślę o powieści,

okres międzywojnia)? I z faktu, że „Konopielka” E. Redlińskiego (1973 r.) nie była

socjologiczno-folklorystycznym „nadużyciem” ze strony autora?

Stosować w odniesieniu do tzw. społeczności pierwotnych, zwanych niegdyś

„prymitywnymi”, takie kategorie jak mądre-głupie, ładne-brzydkie, dobre-złe nie ma

najmniejszego sensu. Lecz już mówienie o „mądrości” czy „głupocie” jakiegoś narodu,

zwłaszcza w kontekście jego historii, chociaż ryzykowne i wbrew „poprawności politycznej”,

28

może wydać się do pewnego stopnia uzasadnione. Narody skazane są na historię i wyciąganie

wniosków z historii, co można robić gorzej bądź lepiej. Lub nie radzić sobie z tym zadaniem.

Z „fatalnego” położenia geograficznego można uczynić swój atut albo może ono być

powodem do ustawicznego tłumaczenia klęsk i narodowej niezaradności.

Tak naprawdę nie wiadomo, czy w tym wypadku używamy definiendum „wielka” w sposób

sprawiedliwy, może bardziej przysługuje ono historii codzienności, ludzkiego trwania na

przekór czasu, ocalaniu istotnych wartości? O ile się z tym zgodzimy, to mamy prawo

powiedzieć, że już na pewno owo trwanie może być mądre lub może być niezbyt mądre, a

może i całkiem „durne”. Naturalnym „odruchem” większych wspólnot i narodów wydaje się

być zdobywanie i wykorzystywanie w praktyce codziennej wiedzy o świecie. Jak ocenić

wspólnotę (naród), która do tego zdrowego podejścia podchodzi jak do grzechu?

Istnieje wiele nadzwyczajnych podobieństw między ludźmi reprezentującymi różne rasy,

kolory skóry, kultury, epoki historyczne, chociaż na co dzień, w kontaktach z „obcymi”,

naszym pierwszym (atawistycznym?) odruchem jest dopatrywanie się przede wszystkim

różnic. Ten atawizm wydaje się być szczególnie bliski „naturze” Polaków. Człowiek jest w

gruncie rzeczy wszędzie i zawsze taki sam, to wspólnoty, których jest członkiem,

wypracowały sobie specyficzne, nieco inne lub całkiem odmienne sposoby trwania w czasie,

sposoby na historię. Ale nie chcę tutaj „uczenie” rozprawiać o „konfiguracjach” czy „wzorach

kultury”, chodzi o to, że kiedy patrzymy na innych wyłącznie poprzez pryzmat „różnicy”,

raczej niczego mądrego od świata się nie nauczymy. Umysł bezwiednie, chcąc nie chcąc,

uruchomi uśpioną w podświadomości (albo też całkiem aktywną) opozycję „swój”-„obcy” i

wkroczy na grunt stereotypów, a więc ksenofobii, nacjonalizmów, etnocentryzmów.

Jednakowoż, gdybyśmy tak mogli spojrzeć na historię naszego narodu bez „nieco”

fałszujących obrazy minionej i współczesnej codzienności okularów „wielkiej historii”, bez

wspominania chlubnych zwycięstw i niechlubnych klęsk, bez tendencyjnego (ideologia!

polityka!) selekcjonowania tradycji, może moglibyśmy wówczas zasadniej ustosunkować się

do tezy (?) Ewy Wanat, iż „Polacy zdurnieli”?

9. Za mało pokory, za dużo źle pojętych ambicji?

Z dotychczasowych spostrzeżeń wynika, że jako naród nigdy nie byliśmy specjalnie

zainteresowani światem, odmiennością, innością, a ze schedy własnej historii

kultywowaliśmy częściej niekoniecznie to, co dobre.

Szkoda, bo żeby lepiej widzieć i oceniać siebie, czyli w tym wypadku naród, warto

uwzględnić perspektywę, z jakiej patrzą na nas inni. Duma niekoniecznie musi stać w

sprzeczności z pokorą. A pokora nie musi być tylko tą niby chrześcijańską cnotą, której

zasadą jest „nadstawianie” drugiego policzka.

Historycy, w tym historycy kultury, być może nieco zanadto gloryfikują i mistyfikują nasze

„otwarcia” na świat (czyli Europę) w przeszłości, zbyt łatwo ulegają urokowi wielkiego

kwantyfikatora, uogólniając to, co jest zasługą wybitnych jednostek, chociażby tych

29

nielicznych, którzy już w XV wieku dokonywali, podróżując do Italii, otwarcia

humanistycznego. Istotniejsze jest w tym względzie wielowiekowe zachowanie szlachty w

swej „masie”, kondycja chłopstwa eksploatowanego przez szlachtę, bo silnego

mieszczaństwa, które dokonywałoby „otwarć” w dziedzinie przemysłu, handlu i sztuki,

praktycznie nigdy nie mieliśmy.

Nie można powiedzieć, że historycznie byliśmy narodem bez ambicji, nasze ambicje

wyrażały się jednak często w sposób „oryginalny” lub groteskowy i nieraz bywały popisem

próżności narodowej, a ich symbolem może być przesławny wjazd podskarbiego Jerzego

Ossolińskiego do Rzymu w 1633 roku. Takie przede wszystkim nasze „aspiracje” były

(niestety) szeroko komentowane w Europie, a nie niektóre nasze niewątpliwe zasługi

wojenne, już nie wspominając o rodzimej literaturze. Ta nasza szlachta i magnateria! Tysiące

znakomitych szabel i setki znakomitych piór! I jednego, i drugiego nie potrafiliśmy z

pożytkiem dla narodu zdyskontować, jakby przez wieki najbliższa nam była dewiza: pokazać

„się” światu, a nie: pokazać : „coś” światu.

Gdyby móc spojrzeć na sprawy z perspektywy ogromnie długiego czasu — przekraczającego

znacznie nasz czas — to może wtedy dałoby się zasadnie orzec, czy w wyniku naszej

historycznej szlacheckiej i chłopskiej zasiedziałości (fizycznej i umysłowej) więcej jako

naród straciliśmy czy więcej zyskali. „Na dzisiaj” możemy powiedzieć, że chociaż niegdyś

mieliśmy na przykład do czynienia z buntem Chmielnickiego, a później z tzw. rzezią

wołyńską, mamy do czynienia z koszmarną niechęcią znacznej części Litwinów wobec nas,

nie borykamy się jednakowoż z tak potężnymi problemami, wyniesionymi ze stricte

imperialnej historii, jak Francuzi, Holendrzy lub Portugalczycy. To byłby plus. Ale jednak do

stopy życia Francuzów, Anglików, Holendrów czy Niemców sporo nam brakuje. To byłby

minus.

Może lepiej więc, jak postulowali pisarze staropolscy, „poprzestawać na małem”? Wszak

nawet bohater powiastki filozoficznej jednego z największych w dziejach „poprawiaczy” i

„naprawiaczy” świata doszedł ostatecznie do konkluzji, że „trzeba uprawiać własny

ogródek”? Wtedy jednak mogą zrodzić się obawy, że jeśli w najbliższym czasie nie zmienimy

pewnych naszych nawyków myślowych i odruchów ksobnych, mam na uwadze stosunek do

coraz liczniejszych przybyszów ze Wschodu i Południa, to pewnego dnia obudzimy się we

wrzącym kulturowym tyglu i nie zdołamy pod tym tyglem przygasić ognia.

Z perspektywy nawet najdłuższego czasu trudno wyrokować, czyje historyczne wybory

narodowe, mam na uwadze określone wartości i style bycia i życia, są lepsze, sensowniejsze,

korzystniejsze.

W skali indywidualnej, czysto subiektywnej, jako człowiek mocno już dotknięty „zębem

czasu”, mogę powiedzieć tylko to: życie jest trudne i boli, a chociaż nie jest ono

bezwarunkowym „obowiązkiem”, bez wątpienia trzeba jednak żyć. Do końca.

Ale co powiedzieć o życiu wspólnot, narodów, jaką miarą ocenić, czy mądre jest czy durne?

30

III. Ignoranci estetyczni?

10. Antyawangardowość

To wszystko, co jest filozoficznym gdybaniem, mniej nas jednak w tym miejscu mniej

interesuje, aczkolwiek w naturze wszelkich rzeczy leży, że wchodzą we wzajemne związki i

wydają na świat inne rzeczy.

Bardziej obchodzi nas to, że polska historyczna skłonność do zasiedziałości, nasza inercja

intelektualna i gnuśność, zdecydowanie nie sprzyjały tendencjom awangardowym. W

szerokim i wąskim rozumieniu pojęcia. W życiu społecznym i w sztuce. Owszem, część elit

artystycznych (sztuka, muzyka, literatura) była otwarta na wpływy awangard z Zachodu,

transponowano, z różnym skutkiem, nowości na grunt polski, także jakaś część elit

umysłowych była zawsze au courant. Najbardziej awangardowe polskie dzieło w wieku XIX

— „Lalka” Prusa — nie przebiło się jednak na rynek zachodnioeuropejski, a są argumenty za

tezą, że jest to wówczas najlepsza, najbardziej nowoczesna powieść europejska, co piszę jako

wierny czytelnik Dickensa (niegdyś), Stendhala, Balzaka, Zoli i Tołstoja.

Sytuacja zmieniła się na korzyść w XX wieku, głównie za sprawą niektórych osiągnięć w

dziedzinie muzyki i sztuk plastycznych. Pamiętamy o Schulzu i Witkacym, ale Witkacy-

dramaturg to przy całej swojej oryginalności pisarz obciążony manierą „młodopolskiego” w

stylu gadulstwa, jakiejś polskiej odmiany „czechowszczyzny”, co ma swój urok, lecz od

czytelnika lub widza z Zachodu wymaga kompetencji Geroulda. Schulz jest uniwersalny,

podobnie jak (inaczej) Iwaszkiewicz w prozie, ale czy Iwaszkiewicz stał się pisarzem stricte

europejskim? Szkoda, bo jak nikt inny pokazywał najbardziej uniwersalne sprawy ludzkie.

Raczej Gombrowicz, gdy odrzucimy odniesienia do polskich realiów i spojrzymy na jego

prozę poprzez paradygmat antropologiczno-kulturowy i filozoficzny. Poezja? Tu mamy do

czynienia ze sprawą bardziej złożoną, bo Polska to kraina wybitnych poetów. Mamy zatem

dwoje noblistów poetyckich, ale i tego wiecznie niedocenionego przez Sztokholm,

aczkolwiek znanego w kręgach intelektualnych na całym świecie Tadeusza Różewicza.

„Przebili się” w awangardzie muzycznej Penderecki, Górecki i Szalonek, uznanie świata

zdobyła cała plejada wielkich polskich kompozytorów. Rzecz dyskusyjna, na ile znani światu

byli i są przedstawiciele polskiej awangardy w sztuce 20-lecia, z perspektywy światowej

niewątpliwie ważne są takie nazwiska późniejszych twórców, jak Abakanowicz czy

Szaposznikow, ponadto nazwiska twórców polskiej szkoły plakatu. Kino? Mamy „polską

szkołę”, Kieślowskiego, ale w odniesieniu do kina polskiego o awangardzie trudno mówić.

Chyba że „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jerzego Hasa?

W tym miejscu odnotujmy rzecz zastanawiającą. Nie było po reformie ustrojowej w 1989

roku dziedziny tak obfitującej w kontrowersje i „skandale”, jak sztuki plastyczne (za

wyjątkiem może teatru i niektórych nurtów w muzyce, np. rapie, rocku, punku, hip-hopie).

Chodzi głównie o tzw. sztukę krytyczną, przeciwstawiającą się neobanalizmowi, i cały rząd

nazwisk, z których wiele — trzeba podkreślić — zaznaczyło się w Europie i w świecie,

szczególnie jeśli chodzi o performance, wideo czy instalacje. Aczkolwiek zaczęło się od

31

kontrowersyjnych wystąpień artystycznych Mirosława Bałki czy Artura Żmijewskiego,

reprezentujących płeć męską, niejakim symbolem postawy twórców z kręgu sztuki krytycznej

oraz jej „skutków” społecznych i obyczajowych stały się artystki — Katarzyna Kozyra i

Dorota Nieznalska. Proces wytoczony tej drugiej za sprawą instalacji „Pasja” (Galeria Wyspa

w Gdańsku, 2001 r.) w pierwszej instancji zakończył się wyrokiem skazującym, po ośmiu

latach sąd drugiej instancji uniewinnił artystkę.

Mamy więc do czynienia z pierwszym w III RP chyba wyrokiem sądowym skazującym

artystę nie za pospolite przestępstwo lub wykroczenie, takie rzeczy się zdarzały, ale za

„popełnione” …dzieło sztuki. (W tym kontekście trzeba wspomnieć o toczących się innych

sprawach sądowych: przeciwko Dodzie za jej wypowiedź na temat Biblii i przeciwko

Nergalowi z akt zniszczenia Biblii w trakcie koncertu muzycznego. W wypadku Dody

chodziło raczej o element autokreacji poprzez prowokację, co do Nergala — można

dyskutować, na ile czyn był elementem kreacji artystycznej, bo prowokacją niewątpliwie był).

Dlaczego przywołuję cassus sztuki krytycznej, poszukując odpowiedzi na pytanie „Czy

Polacy zdurnieli?” Z paru powodów.

Po pierwsze, kilkadziesiąt „afer” i „skandali” związanych z artystami z tego kręgu

doprowadziło w wolnej Polsce do zaistnienia i umocnienia się silnej cenzury wewnętrznej

(poczynania i reakcje samych artystów, krytyków sztuki, kierownictw galerii artystycznych

czy muzeów itd.). Poczuliśmy atmosferę jak ze średniowiecza czy XVII i XVIII wieku (na

naszych ziemiach spalono kilkaset czarownic) i to w sytuacji, kiedy formalnie nie działa w

Polsce współczesnej instytucja w rodzaju świętej inkwizycji. Nie ma także oficjalnie urzędów

zajmujących się cenzurą.

Po drugie, instalacje i inne dzieła twórców spod znaku sztuki krytycznej za przedmiot

wypowiedzi artystycznej brały najczęściej tematy kontrowersyjne lub przemilczane przez

„oficjalną”, czyli aprobowaną przez krytyków artystycznych i mecenasów sztukę (cielesność,

gender, tożsamość seksualna, starość, choroba, kalectwo, nazizm), i w ogóle rysowały mało

optymistyczny obraz Polski okresu transformacji ustrojowej. Do odbioru takich treści szeroka

publiczność w Polsce nie była i w zasadzie nie jest przygotowana.

Po trzecie, ta właśnie sztuka, odczytując znakomicie pewne nastroje społeczne, podejmując

kontrowersyjne tematy i jednocześnie będąc obiektem zmasowanej krytyki ze strony

ultraprawicowych polityków i ideologów, a ponadto „oficjalnych” krytyków sztuki, mediów

katolickich (Radio Maryja) i często artystów z innych nurtów, jest doskonałym „wziernikiem”

do obyczajowości, kultury i mentalności Polaków na przełomie drugiego i trzeciego

tysiąclecia.

Po czwarte, jest tym „wziernikiem”, bo podejmuje generalnie temat polskiego

konserwatyzmu myślowego.

Rację ma Magdalena Ujma w ciekawym i rzetelnym, dokumentującym historię „afer” szkicu

„Skandale artystyczne w Polsce po 1989 roku”, gdy podkreśla (czynił to także jeden z

„zainteresowanych” — Artur Żmijewski), że wspomniani artyści powinni zdawać sobie

32

sprawę ze skutków społecznych i obyczajowych własnych prowokacji, i gdy przypomina

kwestię istotną: pytanie o granice wolności artystycznej12

.

Jest to pytanie z rzędu tych, na które nie uzyskamy adekwatnej i zadowalającej wszystkich

odpowiedzi, nie udzielę jej więc w tym miejscu.

Skandale jednak ujawniły, i to jest cenne, skalę polskiego ciemnogrodu, niektóre z jego

umysłowych fundamentów (skrajna prawica, nacjonaliści, LPR-owcy, Młodzież

Wszechpolska, ośrodki i media związane z życiem religijnym) oraz listę tematów zakazanych,

w szczególności tych, w których cielesność i seksualność kojarzone była z symboliką

religijną. Od wieków więc w tym zakresie w mentalności polskiej niewiele się zmieniło,

chociaż w dzisiejszej Polsce J. A. Morsztyn doczekałby się procesu sądowego za wierszyk

„Na krzyżyk na piersiach jednej panny”. Może na jakieś dwa lata z zawieszeniem skazano by

także autora „Monachomachii”, biskupa skądinąd.

Zastanawiające jest, że głosy potępienia dla instalacji i wideoinstalacji w rodzaju

wspomnianej „Pasji” Nieznalskiej, „Grzechu Pierworodnego – Domniemanego Projektu

Rzeczywistości Wirtualnej” Alicji Żebrowskiej, „Łaźni” Kozyry padały często ze strony

światłych wydawałoby się krytyków sztuki (Osęka, Cichy, Woźniakowski), a głosy

„oficjalnie” broniące artystów podszyte były zwyczajną obłudą. Za szablę chwycił nawet

znany aktor Daniel Olbrychski i zaszlachtował kilka fotosów na wystawie Piotra Uklańskiego

pt. „Naziści”. Ówczesny minister kultury zachował czujność, ergo zachował się jak łaskawy

kacyk partyjny z czasów PRL, każąc artyście napisać objaśnienia do własnej sztuki i

wywiesić je przed wejściem13

. Należy żałować, że Uklański nie zastosował się do zalecenia

ministra i „zwinął” wystawę w Zachęcie, bo miał życiową szansę zostać kimś w rodzaju

Marcina Lutra w kościele polskiej sztuki.

Jak wiemy, czytanie nie cieszy się wśród Polaków wzięciem, literatury i książek Polacy nie

poważają (runem na książki kucharskie i poradniki typu „Sexy mama” nie będziemy się tu

zajmować). Można się dziwić, że ten naród wydał aż czterech noblistów w dziedzinie

literatury14

. W teatrze wzięciem tłumów cieszą się przede wszystkim farsy, a poczynania

Lupy, Warlikowskiego, Jarzyny i in. obchodzą statystycznie nielicznych rodaków (chyba że

jakaś aktorka prowokacyjnie pokaże publiczności lub reżyserowi tyłek lub wybuchnie jakaś

„afera gejowska”). Równie ubogim wzięciem cieszy się tzw. muzyka poważna, no bo

powiedzmy szczerze: Szalonek, Bacewicz, Górecki, Lutosławski, Penderecki to nie byli i nie

są idole tłumów — w przeciwieństwie do twórców i wykonawców disco-polo, Piotra Rubika,

uczestników programów w typie „Must be the music”, „X-Factor” lub „The Voice of Poland”,

nie mówiąc o celebrytach i odtwórcach ról w popularnych telenowelach. W Polsce nawet

Mozart jest w odczuciu większości twórcą zbyt trudnym, jednak przyznać trzeba, że dużą

12

M. Ujma, Skandale artystyczne w Polsce po 1989 roku. „Sztuki Wizualne” 2012/42 (styczeń-luty-marzec -

numer specjalny). Partisan & kultura enter, №42 студзень/люты/сакавік 2012 - спецыяльны нумар. Partisan &

kultura enter; za: http://kulturaenter.pl/skandale-artystyczne-w-polsce-po-1989-roku/2012/03/. 13

Ibid. 14

Piszę to oczywiście bez ironii. Jak na kraj średniej wielkości, który przez parę stuleci nie odgrywał żadnej roli

w Europie, a przez ponad stulecie nie istniał na jej mapach, czterech noblistów w literaturze to przyzwoity

wynik.

33

„oglądalność” miały zawsze koncerty wiedeńskich filharmoników transmitowane przez

telewizję w Nowy Rok.

I chociaż najmniejszym wzięciem wśród „ukulturalnionych Polaków” cieszą się chyba sztuki

plastyczne, zwłaszcza spod znaku eksperymentu i awangardy, to okazuje się, że w pewnych

momentach niemal cały naród zna się na sztuce co najmniej tak dobrze jak na żurku, strojach

krakowskich i piłce nożnej. Tak było w wypadku „dyskusji” o dziełach Kozyry czy

Nieznalskiej, tak było szczególnie, gdy Maurizio Cattelano wystawił w Zachęcie rzeźbę La

Nona Ora. Do nieporozumień na styku estetyki, religii i etyki musi dojść, gdy „naród”,

wyposażony od wieków w świadomość kiczową, na co dzień wyrażający swoje potrzeby

estetyczne głównie w „postawie kiczowej”15

, próbuje odczytywać (interpretować)

nieszablonowe dzieło sztuki. Taki „naród” nie dopuści do jakiegokolwiek zamachu, a

zwłaszcza „zamachu” estetycznego, na cześć „polskiego papieża”. Oczywiście demontranci

muszą mieć swoich światłych nauczycieli estetyki i etyki, inspiratorów, w tym wypadku byli

to szołmen i sztandarowy patriota prawicy Cejrowski oraz posłowie Nowina-Konopka i

Tomczak. Zasłużonej dyrektorce „Zachęty” wytknięto „żydowskie korzenie”, w rezultacie

podała się do dymisji. Pamiętaj zatem, Czytelniku: jeśli gdziekolwiek jakiś meteor zagrozi

pomnikowi, wizerunkowi i czci „naszego papieża”, to jest to sprawka Żydów (bądź żydów).

Pamiętaj także o tym, że każdy papież to istota absolutnie niematerialna.

Czy można w tej sytuacji dyskutować o tysiącach kiczowych pomników Jana Pawła II,

którymi zaśmiecono i tak mocno zaśmiecony architektonicznie i dosłownie pejzaż polski?

Koszmarnych figurkach (dziesiątki pozycji), które pojawiły się na współczesnych straganach

z okazji beatyfikacji? Czy można podnosić kwestię, że „polski papież” ma także udział w

aktywizowaniu polskiego umysłowego konserwatyzmu i utrwalaniu estymy Polaków dla

kiczu oraz kreowaniu masowych kiczowych zachowań z „Barką” w roli głównej? Czy próba

transponowania na świat polskiego ludowego katolicyzmu, z kultem maryjnym i kultem ikon

w ogóle, to najlepsza „alternatywa” dla współczesnego Kościoła? Nawet gdy szczerze

docenia się takie czy inne bezdyskusyjne zasługi K. Wojtyły, dyskusja w Polsce o pewnych

sprawach nie jest możliwa.

Cóż powiedzieć? Gdy chodzi o krzyż i płeć oraz „polskiego papieża”, w Polsce nadal

obowiązuje — w obronie nienaruszalnych pryncypiów — stare bojowe hasło spod znaku

Trylogii „Hej, szable w dłoń!” Towarzyszą mu dwie nowe pieśni patriotyczne: „Polska,

Biało-Czerwoni” oraz „Polacy, nic się nie stało”. W trwających od lat godzinkach i

czuwaniach smoleńskich na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie dominują pieśni

tradycyjne, jak „Boże, coś Polskę”. Najświętsza Panna, „Radio Maryja”, ambona, biskupi,

partie nieustannie czuwają nad moralnością Polaków. Aby uczynić obronę „przedmurza”

jeszcze bardziej skuteczną, pewne ośrodki podjęły w ostatnich latach akcję ukoronowania

Chrystusa na „Króla Polski”, a że próba nie powiodła się, ufundowano Chrystusowi

największy pomnik w tej części Europy. Największy i najprzedniejszy kicz.

Monstrualny świebodziński pomnik ustawić należy w „nurcie” lansowanej zupełnie serio

przez środowiska prawicowe, konserwatywne, dogmatycznie patriotycznie tzw. nowej sztuki

15

Termin A. Molesa, por. Kicz, czyli sztuka szczęścia, przeł. A, Szczepańska i E. Wende. Warszawa 1978.

34

narodowej. Na niedawnej wystawie „Nowa sztuka narodowa” zorganizowanej przez Muzeum

Sztuki Współczesnej zgromadzono liczne projekty pomników upamiętniających katastrofę

smoleńską (np. „Dziewczynka z samolotem”), okładki tabloidów poświęcone cudowi w

Sokółce czy innym cudownym zrządzeniom Opatrzności Bożej (relikwie Jana Pawła II

ratujące samolot prowadzony przez kapitana Wronę przed niechybną katastrofą), happeningi

patriotyczne kibiców „Legii” Warszawa (oprawa towarzyskiego meczu piłkarskiego Legii

Warszawa i ADO Den Haag, jak i graffiti, vlepki i szablony wykonywane przez grupę

Warsaw FanaticS), komiksy nauczające prawdziwej (!) historii Polski, okładki wykonane

przez Jana Zielińskiego dla „Frondy”, przykłady z muzyki hip-hopowej. Wystawa miała m.

in. „umacniać tożsamość narodową”. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że inspirowały ją

środowiska lewicowe (stał za tym znany „prowokator” Artur Żmijewski), pominięto w jej

opracowaniu zainteresowanych artystów, w programie zaznaczono, że „Wystawa powstała we

współpracy z Fundacją Współpracy Polsko Niemieckiej, Goethe Institut, 7. Biennale Sztuki

Współczesnej w Berlinie”. Zatem była ta wystawa swoistą „akcją” i edukacyjnym projektem

badawczym. Wiele mówiącym.

W ocenie niżej podpisanego jednym z najważniejszych symboli i dokonań nowej sztuki

narodowej jest — obok Chrystusa w Świebodzinie czy wznoszonej za niewyobrażalne

pieniądze Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie — pomnik poświęcony katastrofie

smoleńskiej, przedstawiający żelbetonową makietę rządowego TU-154M w skali 1:2,5,

odsłonięty obok Golgoty Narodu Polskiego, sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Królowej

Polski w Kałkowie-Godowie. Dzieła i projekty spod znaku nowej sztuki narodowej cieszą się

autentycznym zainteresowaniem i zdecydowanym na ogół aplauzem tłumów, stanowiąc

niejaką konkurencję dla gwiazd telenowel i celebrytów. Trafiają bowiem bezbłędnie w gusta

estetyczne stricte masowej publiczności, uruchamiają pewien typ emocji i

„wzruszeniowości”. Okazuje się, że masy można przekonać do sztuki, wystarczy tylko

odpowiednio te masy edukować, tłumaczyć, co jest, a co nie jest narodowe, katolickie i

prawdziwie patriotyczne. „Nasze”, „Polskie”.

Warto jednak wykonać pewne zadanie umysłowe i odpowiedzieć na pytanie: czy można

postawić znak równości pomiędzy realizmem narodowo-patriotycznym w Polsce pierwszej

dekady XXI wieku a kiczem?

Zdaniem malarki Agaty Bogackiej „na Zachodzie odbiór sztuki jest generalnie lepszy niż w

Polsce. Nie ma się więc co dziwić, że niektórzy artyści właśnie tam rozwijają swoją karierę.

Na Zachodzie ludzie są bardziej otwarci i ciekawi sztuki. Lepiej ją także rozumieją. W Polsce

publiczność jest natomiast bardzo krytyczna i dość konserwatywna w swoich gustach. Taka

już jest nasza narodowa mentalność.” (http://natemat.pl/57607,jej-obraz-wisi-w-domu-

madonny-czy-zawsze-warto-zachwycac-sie-polskimi-artystami-ktorzy-odniesli-sukces-na-

zachodzie)

11. Polaków atencja dla kiczu

35

Opinia A. Boguckiej o polskiej publiczności jest najwyraźniej rodzajem eleganckiego

eufemizmu. Kiedy zastanawiamy się nad słusznością lub nie opinii red. Wanat o „durnocie

Polaków”, nie możemy nie zauważyć, że potencjał estetyczny ogromnej rzeszy Polaków

wyczerpuje się praktycznie w niestannym zapotrzebowaniu właśnie na kicz i estetyczną

tandetę, czego w ostatnim okresie dowodzi zainteresowanie szerokiej publiczności dziełami

bujnie się rozwijającej tzw. sztuki smoleńskiej (podkreślam, że pamiętam o bardziej

wyszukanych potrzebach estetycznych wąskich kręgów społecznych, aspiracjach „elit”,

cokolwiek dzisiaj znaczy słowo „elita”).

Polacy lubują się w kulturze kiczu i tandecie, świadczą o tym tysiące przykładów, jak 14-

metrowa figura Jana Pawła II z plastiku, która 13 kwietnia 2013 roku stanęła,

pobłogosławiona przez biskupa, na Złotej Górze w Częstochowie i ma być w zamierzeniu

władz nową atrakcją turystyczną miasta (przedsięwzięcie firmuje Park Miniatur Sakralnych,

przepraszam, ale słowo „park” źle mi się kojarzy w tym miejscu16

), tzw. pamiątki z wakacji

lub miejsc pielgrzymkowych i turystycznych, wystrój wnętrz w studiach telewizyjnych,

zwłaszcza gdy idzie o programy rozrywkowe i dzienniki, dzwonki, które rodacy masowo

instalują w swoich komórkach i smartfonach. W ręku najnowocześniejsze urządzenia, a z nich

sącząca się muzyka konkretna dźwięków imitujących odgłos puszczanego bąka, melodyjek w

stylu disco lub elektronicznego czkania i bekania. A co powiedzieć o architektonicznych

kształtach domostw, które po 1945 roku zeszpeciły i „ukiczowiły” pejzaże i krajobrazy w

Polsce (nie wszystko da się tłumaczyć restrykcjami budowlanymi i architektonicznymi w

czasach PRL)? Lub o „sztuce” ulic wielkomiejskich zeszpeconych przez szyldy,

pseudoreklamy, bandery itd. oraz oficjalne i nieoficjalne graffiti? Coraz większa ilość kiczu

dociera do nas z Zachodu jako produkt światowego pop-biznesu i dzięki reklamie umacnia

gusta kiczowe. Zwróćmy uwagę, jak wiele nastoletnich lub starszych „lalek” Barbie z

medalikami z Matką Boską na szyi i tatuażem w widocznych (gołych) miejscach chodzi po

ulicach, jak się owe dziewczyny i Matki Polki a la Barbie noszą, jak kuszą opalenizną z

solariów kontrastującą z rozjaśnionymi włosami. Gdy na nie zerkam, marzę jednakże nie o

nich, lecz o „Wakacjach z blondynką” z piosenki Maćka Kossowskiego sprzed pół wieku.

Rozprzestrzenianiu się i rosnącemu zapotrzebowania na kicz sprzyja dzisiaj — poza

ekspansją masowej popkultury — szereg czynników, zwłaszcza społecznych, jak:

1. Niewątpliwa atrofia tej grupy społecznej, jaką w Polsce była inteligencja („dziedziczna”

czy tzw. pracująca); jej roli nie jest w stanie zastąpić ani Internet ani jakakolwiek inna grupa

społeczna, a na pewno nie tzw. klasa średnia czy klasa polityczna.

2. Intensywny proces „eliminacji”, „kruszenia” i „wymiany” autorytetów — mam na uwadze

fakt, że praktycznie przestały funkcjonować wielkie autorytety osobowe reprezentujące np.

świat nauki i kultury, literatury czy dziennikarstwa. Zastąpiły je autorytety pozorne,

„doraźne”, lansowane z przyczyn merkantylnych przez media, Internet czy blogosferę i

można się obawiać, że wielu ludziom pojęcie autorytetu myli się dzisiaj z pojęciem celebryty,

co nie jest zresztą jakąś horrendalną pomyłką w świecie „stabloidyzowanej” i

„ucelebrytowionej” kultury. Straciły niemal zupełnie pozycję autorytetu społecznego pewne

16

Chociażby z modnymi także w naszym kraju parkami dinozaurów, parkami rozrywki, lunaparkiem itp.

36

jeszcze niedawno „misyjne” zawody, takie jak zawód nauczyciela, lekarza, księdza. Tracą

autorytet najważniejsze dla edukacji społecznej instytucje: szkoła i wyższe uczelnie. Co się

dzieje z autorytetem Kościoła? Koń, jaki jest, każdy widzi — odpowiem frazą B.

Chmielowskiego, encyklopedysty wielbionych także dzisiaj przez wielu Polaków Sarmatów.

Politycy zdają się być w Polsce raczej zaprzeczeniem autorytetu, aczkolwiek najwidoczniej

dzięki takim przymiotom, jak niewysłowiona ignorancja, tupet i bezczelność, hipokryzja,

zakłamanie, głupota, zachłanność, ciąg na pieniądze, wykształcona umiejętność

niedotrzymywania słowa lub zwyczajna nieuczciwość oraz przede wszystkim w wyniku stałej

„nadobecności” w mediach stają się, niestety, negatywnym, ale pożądanym wzorem dla

ogromnych rzesz młodych ludzi (czym bowiem tłumaczyć doroczne parcie na studia

politologiczne maturzystów?).

3. Wreszcie, istotną pożywką dla gustów kiczowych i nadprodukcji wytworów kiczowych jest

także to, co socjologowie i filozofowie określają mianem „postmodernizmu” bądź

„ponowoczesności”. Umówmy się, że wiemy mniej więcej, o co chodzi, w każdym razie o

trwającą i nieukształtowaną w gruncie rzeczy epokę, w której żyjemy i której cechą główną

jest proces nieustannej dekonstrukcji wszelakich struktur, od społecznych po kulturowe,

włączając sztukę, filozofię i etykę, i w której jeśli o sferę wartości chodzi, wszystko jest

płynne, względne, pojęciowo i gatunkowo nieokreślone. Kultura ponowoczesna jest kulturą

bez istotnych, trwałych punktów odniesienia w sferze aksjologicznej, jej najważniejszym

punktem doniesienia jest ona sama, jej treści i wytwory.

12. „Ponowoczesność”

Stosunek ludzi do kultury w epoce ponowoczesnej przypomina zachowania klientów wielkich

sieci handlowych, ale bo też cała niemal kultura stała się przede wszystkim towarem, a stała

się nim, gdy przestały się liczyć tradycyjne hierarchie estetyczne i tradycyjne kulturalne

stratyfikacje i aksjologie. Stare typy kultury, poczynając od kultury zwanej kiedyś „elitarną”

bądź „wysoką”, zaczyna zastępować w praktyce jeden liczący się z perspektywy rynku model

masowej kultury popularnej17

. Poza rynkiem pozostaje w zasadzie tylko wąska sfera „off”,

jednak niezależność działających w niej twórców jest czasem umowna. Współczesna

popkultura jest typem kultury niesłychanie ekspansywnej, nie tylko w sensie ilościowym

(monstrualna ilość produkcji tworzonych na rynek światowy, miliardowe rzesze odbiorców).

Zachowując pewne immanentne, typowe cechy dawnych kultur „ludowych”18

— żeruje na

wszystkim i pożera wszystko: czerpie więc ze starych kultur popularnych, folkloru, kultury

jarmarcznej czy straganowej, dawnych kultur ulicznych, brukowych, miejskich, ale z drugiej

strony — z tzw. kultury wysokiej, w jej starszych i nowszych wersjach, z wielkiej literatury,

nauki, filozofii etc. Telewidz ogląda „Dr. Hausa”, a w księgarniach natychmiast — obok

dziesiątków innych pozycji „objaśniających” serial — oferują mu książkę będąca zbiorem

17

Celowo użyłem tautologicznego w pewnym sensie określenia „masowa kultura popularna”, by tę

„ponowoczesną” formę kultury popularnej odróżnić od starych kultur popularnych i ludowych; pojęcie „kultury

masowej” nie wszystkich może zadowolić. 18

Mam na uwadze nie tylko kultury folklorystyczne.

37

rozpraw uczonych z amerykańskich na temat wielkiej filozofii w „Dr. Hausie” i fan serialu

nie musi trudzić się czytaniem egzystencjalistów, Nietzschego, Platona19

, uczonych pism

biblistów lub taoistów. Serial „Dr Hause” ściąga pomysły z powieści Conan Doyle’a z

klasycznymi bohaterami — Sherlockiem Holmesem i dr. Johnem Watsonem. Jedna z wielu

współczesnych serialowych „adaptacji” Conan Doyle’a — „Sherlock” (2010 r.; dzieło S.

Moffata i M. Gatissa) inspiruje się pomysłami z …„Dr. Hausa”. Nie tylko uczeni, ale

gazetowi, tabloidowi i portalowi krytycy i recenzenci pop-kultury mają zajęcie i zarobek.

Zresztą media, tradycyjne gazety i tygodniki oraz zwłaszcza tabloidy w dużej mierze

egzystują dzisiaj dzięki pop-kulturze, dlatego o prawdziwej, obiektywnej krytyce trudno w ich

wypadku mówić.

Współczesna masowa kultura popularna, biorąc pod uwagę pewne jej cechy i uwzględniając

także gry komputerowe, reklamę, modę, widowiska i „theatra” sportowe, showbusiness, rynek

gadżetów, związany z nią rynek wydawnictw i tp., przypomina rozrastający się (bez

ingerencji „medycyny”) wielopostaciowy, różnokomórkowy i wielokształtny monstrualny

nowotwór, który stale rośnie i „pożera” wszystko, włącznie z własnymi „odnogami”,

„członkami” i „odchodami”. W odniesieniu do dzieł (produktów) tej kultury straciły na

znaczeniu takie pojęcia jak „oryginalność” lub „autentyczność”. Jest to kultura cytatów,

pastiszów, stereotypów, parafraz, wariacji, parodii, stylizacji, zabaw figurami, „ściąg

artystycznych”, „kompilacji”, plagiatów i — teoretycznie przynajmniej — nie da się na jej

poziomie stworzyć dzieła oryginalnego.

Jeśli niemal sto lat temu wystawienie przez M. Duchampa L.H.O.O.Q. — „Mona Lisy” z

dorysowanymi brodą i wąsem można było uznać za rodzaj surrealistycznej prowokacji, żartu

z napuszonej publiczności muzeum — wyznawców sztuki „wysokiej”, to dzisiaj dzieło takie

byłoby nagradzane na wystawach światowych oraz obszernie i poważnie analizowane przez

rozentuzjazmowanych „specjalistów” z wpływowych gazet. Tak jak na przykład nagrodzone

na ostatnim WPP zdjęcie przedstawiające na pierwszym planie dziecko śpiące w łóżeczku, na

drugim zaś — w łazience — ziewającą młodą mamę siedząca na sedesie, nagą, z

opuszczonymi na łydki majtkami i maluszkiem z pampersem oraz z główką w okolicach

mamusinej pupy. Chętnie nazwałbym to dzieło „W oczekiwaniu na kupę”, ale nie wiem, czy

nie chodziło o poranne siusiu.

Popkultura unifikuje w znacznej mierze zachowania miliardów ludzi na świecie. Sprowadza

sytuacje, wydarzenia, rzeczy, wartości do „jednego poziomu” estetycznego i — nierzadko —

etycznego. Gdy telewizje pokazują biały dym nad Kaplicą Sykstyńską po wyborze nowego

papieża, niemal natychmiast w mediach pojawia się reklama „Heinekena” ze zdjęciem szyjki

butelki ze złocistym trunkiem, z której ulatuje po otwarciu charakterystyczny biały gazowo-

piwny dymek. Zachowania wielojęzykowego tłumu na placu przed bazyliką

watykańską niewiele różnią się od zachowania kibiców piłkarskich w „strefach” czy ludzi w

innych parkach rozrywki. Wybór „Heinekena” staje się równie ważny jak wybór nowego

papieża: „Habemus Heineken” — „The master of fast reaction”; prognozuję, że w

19

Por. Hause i Sokrates o nieuniknioności konfliktu, w: H. Jacoby i W. Irwin, House i filozofia — wszyscy

kłamią. Wydawnictwo „Helion”, Gliwice 2009 r.

38

najbliższym czasie tradycyjne błogosławieństwo „Urbi et orbi” wygłosi właśnie papież

Heineken, tym bardziej że pijąc „Heinekena”, sponsorujemy Ligę Mistrzów UEFA. Nie

wiem, ile czasu po wyborze papieża musiało upłynąć, nim pojawili się pierwsi ludzie w T-

shirtach z wizerunkiem Franciszka i logo Heinekena, można jednak przypuszczać, że prawie

natychmiast wzrosły akcje klubu piłkarskiego San Lorenzo de Almagro z Buenos Aires. Nie

bez wstawiennictwa papieża Franciszka. Ojciec Święty Ojcem Świętym, ale piłka musi być w

grze i niekoniecznie Opatrzność ma tu coś do powiedzenia.

Powstają, to prawda, na gruncie pop-kultury dzieła wybitne lub wartościowe,

nieprzypadkowo jednak użyłem negatywnego porównania z chorobą i nie tylko dlatego, że

umiejętnie sfotografowany nowotwór może wydawać się co najmniej tak piękny jak

sfotografowane przez potężne teleskopy fragmenty Drogi Mlecznej. „Rak zaczyna powstawać

wówczas, gdy komórka wyłamuje się spod kontroli mechanizmów decydujących o jej

podziałach i lokalizacji” – tak bardzo trafnie określił istotę procesu nowotworowego R.

A. Weinberg, dyrektor Laboratorium Badań nad Rakiem w Whitehead Institute of

Technology. Komórki rakowe wykazują zdolność do niepohamowanego wzrostu,

charakteryzuje je zdolność do migracji i ogromna inwazyjność. W ich przypadku brak jest

równowagi między dzieleniem się a różnicowaniem i obumieraniem, dlatego są potężnym

zagrożeniem dla organizmu20

.

Nowotwór wydaje się być dobrą metaforą dla uwypuklenia możliwych zagrożeń dla kultury i

sztuki w wyniku procesów homogenizacji, „schematyzacji”, „formatyzacji”. Cokolwiek

byśmy dobrego nie powiedzieli o pop-kulturze i jej dziełach, o fascynujących niekiedy

zjawiskach, które rodzą się lub mogą się zrodzić na styku współczesnej pop-kultury i kultur

narodowych, etnicznych, egzotycznych, lokalnych, nie możemy nie zauważać, że kultura

popularna zawsze była i jest kulturą opartą na stereotypach i schematach. Cokolwiek byśmy

„subtelnego” i „mądrego” nie powiedzieli o nowym „Batmanie” i z jakąkolwiek „erudycją”

byśmy nie dokonywali egzegezy masakry w kinie w Denver na premierze tegoż „Batmana”,

warto pamiętać, że schematyzacja nie za dobrze służy myśleniu i zabija pewne rodzaje

wrażliwości.

Tak jak to zostało powiedziane wyżej, współczesny odbiorca zachowuje się na targowisku

współczesnej pop-kultury podobnie jak konsument w ogromnym markecie. Rzuca się na

„dobra” w najefektowniejszych opakowaniach i możliwie najtańsze, na ogół nie czytając

informacji o zawartości, szybko je konsumuje lub odrzuca i, sterowany przez reklamę, goni za

innym produktem. Znaczna część młodszych zwłaszcza konsumentów opanowała zresztą

umiejętność synchronicznego, jednoczesnego odbioru różnych dóbr kultury: słuchawki od

walkmana na uszach, oczy wlepione w „statusy” znajomych na „Fejsbuku” i w telewizor

wmontowany w urządzenie, ręka zajęta „esemesowaniem” lub „mejlowaniem” (bądź czymś

jeszcze), a obok zeszyty z lekcjami do odrobienia na jutro. W pracach psychologów możemy

przeczytać sporo o „pożytkach” z tego sposobu odbioru treści kultury.

20

Por. http://www.lekarstwonaraka.com.pl/Jak%20powstaje%20i%20rozwija%20sie%20nowotwor.html

39

Nas jednak nie interesują potencjalnie negatywne skutki różnych form samogwałtu

umysłowego, bo obchodzi nas głównie, przypomnę, rodzimy odbiorca kultury i kwestia: „czy

Polacy zdurnieli?”.

13. Ponowoczesna Polska?

Termin „społeczeństwo ponowoczesne” wydaje się być adekwatny przede wszystkim w

odniesieniu do najbardziej rozwiniętych społeczeństw europejskich i Stanów Zjednoczonych.

Kultura ponowoczesna, migrując szerokimi falami do Polski, szczególnie po roku 1989,

trafiła na grunt może nie całkowicie dziewiczy (dekada Gierka oznaczała jednak pewien

powiew nowoczesności), ale co najmniej dziwny i trudny do zagospodarowania.

Przypomnijmy więc sobie ten moment w „dekadzie” Jaruzelskiego, gdy ówczesne

komunistyczne władze zastanawiały się, jakimi restrykcjami obłożyć telewizję satelitarną

(jako jeden z pierwszych posiadaczy anteny satelitarnej rozpływał się nad jej zaletami

felietonista „Kultury” KTT), tymczasem Polacy bynajmniej nie czekali na pozwolenie władz,

wzięli sprawy w swoje ręce. Najłatwiej, powtórzę, przychodziło Polakom opanowywanie

nowych technologii, ale już wiemy, że kochamy gadżety, a kochamy je, bo lubimy

„poszpanować”.

Z drugiej strony, zaangażowani dzisiaj w promocję pop-kultury publicyści mogą sobie ze

znawstwem propagować jako wybitne dzieła tej kultury seriale w rodzaju „Dr. Hause’a”

(pierwsze serie), „Mad mena” czy nowych „Sherlocków”, produkcje skądinąd godne uwagi,

ogromna jednak większość publiczności będzie nadal preferowała „Klan” i „M jak m”,

„Plebanię” (protesty po zakończeniu emisji!), prowincjonalny polski kabaret, programy nie do

zdarcia typu „Jaka to melodia?”, „Ojca Mateusza”21

, „The Voice of Poland”, seriale

„dokumentalne” z „Polsatu” i kalejdoskop rodzimych aktorek i aktorów funkcjonujących w

świadomości widzów właściwie nie jak aktorzy, ale jako celebryci. Rekordy frekwencji tras

koncertowych od kilkudziesięciu lat należą do Maryli Rodowicz czy Beaty Kozidrak, a kto

słyszał o niewątpliwej gwieździe Telewizji „Silesia” Teresie Werner, która osiągnęła szczyty

„Śląskiej Listy Szlagierów”? Nieustająca o kilku dziesiątków lat popularność dico-polo

skutkuje wprowadzeniem tej muzyki niemal na salony kultury.

Spójrzmy na współczesną kulturę popularną chłodnym okiem, bez uprzedzeń — negatywnych

lub pozytywnych. Tak jak kultura masowa, która rodziła się od drugiej połowy XIX wieku (a

Anglii i Francji wcześniej) i stała dominującym typem kultury w drugiej połowie wieku XX,

kultura popularna we współczesnej monstrualnej wersji jest znakomitą pożywką dla

wszelkiego kiczu, bo tam, gdzie podstawowym środkiem wyrazu i narzędziem artystycznym

jest stereotyp, zdegenerowana konwencja, powstają warunki dla funkcjonowania kiczu. Dzieł

kiczowych znajdziemy do woli w ramówkach większości dostępnych w Polsce telewizji.

Owszem, rozmaite gry i zabawy konwencjami i stereotypami w obrębie tej kultury mogą

przynosić interesujące i znakomite rezultaty artystyczne i chronić dzieła przed stoczeniem w

21

Ten proboszcz „konkurujący” z policją, lokalny autorytet, spowiednik i omnibus, w szczególny sposób spełnia

archetypowe tęsknoty Polaków.

40

tandetę. Jednak pominąwszy zastrzeżenie, że dominacja jednego typu kultury, jakkolwiek by

ta kultura i czymkolwiek bogata nie była, nie jest sytuacją szczęśliwą dla sztuki, to mając na

uwadze polskiego odbiorcę kultury, trzeba zauważyć, że „w swojej masie” bliżej mu do

masowej tandety niż wybitnych lub ważnych dzieł pop-kultury.

Ergo, większość polskich odbiorców nie wykorzystuje nawet tej szansy na edukację

kulturalną i estetyczną, jaką stwarza kultura popularna. Pokazują to w sposób bezwzględny

statystyki oglądalności w telewizji i statystyki „klikalności” w Internecie.

Możemy się pocieszać, że chociaż stary typ inteligencji społecznej rozpłynął się po 1989 roku

niepostrzeżenie w magmie klasy średniej, powstaje na naszych oczach nowa „warstwa”

inteligencka — kasty ludzi „wtajemniczonych”, klany tych, którzy ściągają najnowsze i

godne uwagi dzieła pop-kultury, oglądają je często z wyprzedzeniem (w stosunku do premier

polskich), komunikują się przy pomocy bon-motów i grepsów z „Hausa”, „Mad mena”,

„Zaginionych”, kolekcjonują najlepsze dzieła na krążkach DVD etc. Przeważająca część

publiczności zadowala się jednak stereotypową, kiczową produkcją, najchętniej polską i

raczej nie rzuca się „zbiorowo” na pokazywane z opóźnieniem w polskich telewizjach

najbardziej nawet wybitne — uwzględniając proporcje — dzieła.

Tak, polska publiczność — powtórzmy — jest „dość krytyczna i konserwatywna w swych

gustach”. Dotyczy to zarówno kultury „wysokiej”, jak i pop-kultury. Mówimy o kraju, w

którym jeszcze można się natknąć na żywe relikty tradycyjnego folkloru chłopskiego, gdzie

mają się dobrze różne typy kultury jarmarcznej, „remizowej”, „weselnej”, gdzie przez cały

maj wyjątkowo aktywny staje się „folklor” komunijny, gdzie powstają rodzime, „ludowe”

wersje obcych świąt i zwyczajów w rodzaju Walentynek, wieczorów panieńskich i wieczorów

kawalerskich, imprez urodzinowych, gdzie bujnie w środku stolicy rozkwita „folklor

smoleński” i lud z absolutnym nabożeństwem słucha ballady „ulicznej” o tragedii w

wykonaniu mistrza Pietrzaka (tak lud słuchał jeszcze niedawno pieśni dziada wędrownego),

gdzie nauki o wzorcach estetycznych i etycznych płyną głównie prosto z nieba i z ambon,

mówimy wreszcie o kraju, gdzie funkcjonuje ostry podział na „Polskę A” i „Polskę B”,

cokolwiek by ten podział oznaczał, a „głęboka prowincja” żyje absolutnie innymi rytmami niż

centra kulturalne, chociaż i do niej powiewy „ponowoczesności” docierają.

Kiedy myślimy „Polska”, często myślimy: „Warszawa”, „Wrocław”, „Poznań”, „Gdańsk”,

„Kraków”. A to zaledwie cząstka Polski.

14. Kicz

Olbrzymia popularność rozmaitych odmian i rodzajów kiczu nie jest tylko współczesnym

fenomenem i, rzecz jasna, nie jest tylko polskim fenomenem. Mówić o kiczu nie jest rzeczą

prostą, nie tylko ze względu na indyferentność definicyjną zjawiska. Powiedzieć o kiczu, że

jest sztuką heterogeniczną i eklektyczną, sztuką dysharmonii i nadmiaru, że posługuje się

stereotypami pewnych konwencji artystycznych i poza stereotyp wyjść nie jest w stanie, że

próbuje stwarzać pozory autentyzmu, choć jest sztuką na wskroś nieautentyczną, która

41

próbuje nam wmówić, że odzwierciedla samo życie, dając nam mniej lub bardziej

wysublimowany jego surogat — to jeszcze niewiele powiedzieć o kiczu.

Aby kicz mógł funkcjonować i żyć w obiegu społecznym, muszą istnieć grupy odbiorców,

którzy bezdyskusyjnie akceptują różne jego formy jako dzieła „piękne”, dzieła będące

„prawdziwą” sztuką, którzy nie tylko prawidłowo i bezbłędnie odczytują przesłania zawarte

w wyrobie kiczowym i odpowiednio reagują, na przykład wzruszają się lub emocjonują w

inny sposób, ale też bezwarunkowo uznają kicz za dzieło wartościowe ze względów

estetycznych, etycznych lub innych. Kicz posiada tak uwodzicielską moc, jak żadna kobieta,

tym bardziej że nie każda kobieta jest „łatwa”, a kicz jest sztuką — na poziomie

„świadomości kiczowej” — ładną, łatwą i przyjemną. Kicz dobrze się sprzedaje i to bez

większych zabiegów marketingowych. Porównywano sztukę kiczu do miłości sprzedajnej,

lecz dama określonej konduity, aczkolwiek musi perfekcyjnie opanować sztukę udawania,

musi się ponadto, by wyjść na swoje, sporo natrudzić. Kicz — sztuka udawania i uwodzenia

— zazwyczaj bez trudu wychodzi na swoje.

Ktoś powie złośliwie, że nie jest wielką sztuką percypować przesłania „dzieł” sztuki kiczowej

(religijne, patriotyczne, dydaktyczne, erotyczne, moralne, „wakacyjno-turystyczne”, ludyczne

itd.), gdyż nie są to przesłania skomplikowane, ale nie możemy poprzestawać na

złośliwościach zważywszy, że dla olbrzymich rzesz społeczeństwa produkty kiczowe są

prawdopodobnie jedyną pożądaną formą sztuki (zjawiskiem estetycznym), mają z nią czysto

emocjonalny kontakt i dlatego kicz w pewnych środowiskach jest formą traktowaną

niezwykle serio22

. Niech ktoś spróbuje zresztą spytać najlepszą przyjaciółkę, dlaczego nad

łóżkiem trzyma taki ordynarny bohomaz, ręczę za niemiłe skutki. Relacje estetyczne i

emocjonalne, jakie łączą posiadacza lub odbiorcę kiczu z przedmiotem lub dziełem kiczowym

są — Zeitgeist! — bardziej może intymne niż czynności takie jak dłubanie w nosie,

puszczanie ukradkiem bąka lub onanizm pod prysznicem, a to dlatego, że o fizjologii, a

szczególnie seksie mówi się dzisiaj stosunkowo swobodnie i często publicznie, natomiast gust

jest to sprawa wstydliwa. Komunikacja na poziomie „świadomości kiczowej” nie znosi

niuansów oraz komplikacji, kicz jest sztuką absolutnej dosłowności, ba, jeśli już, to

wyolbrzymia pewne elementy kosztem innych, unika tego, co „implicite”; twórca kiczu,

sięgając po utarte schematy, a priori odziera dzieło z wszelkiej tajemnicy. Kicz spełniałby

więc w sposób doskonały ideę arystotelesowskiej mimesis, gdyby nie „drobny fakt”, iż

próbuje odbić rzeczywistość (życie) poprzez pewne stereotypy konwencji artystycznych. Nie

tyle jest samym życiem, co udaje samo życie. Czyni to w sposób trywialny, przesadny, ale

najwidoczniej skuteczny. Scenarzyści najpopularniejszych polskich telenowel nagromadzili w

poszczególnych odcinkach taką ilość przypadków rodzinnych nieszczęść, małżeńskich

zawirowań, chorób, śmierci (nawet jeśli jest to śmierć w wyniku kolizji z kartonowymi

pudłami), afer kryminalnych, sensacji, że normalny człowiek w normalnym życiu nie byłby w

stanie ich znieść bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Widz, chłonąc to wszystko,

najwidoczniej zaspokaja pewne swoje potrzeby, coś sobie rekompensuje.

22

Inaczej, rzecz jasna, sprawa się ma w wypadku „mody na kicz” w pewnych, np. inteligenckich, środowiskach.

Lub w wypadku celowych stylizacji na kicz.

42

Pojęcie „twórca kiczu” jest skądinąd dwuznaczne. Może nim być wykształcony na akademii

artystycznej artysta, który doskonale zna „zasady” estetyki kiczu, bezbłędnie imituje kicz, ma

głębokie rozeznanie w potrzebach określonej grupy odbiorców i produkuje „taśmowo” kicze

w celach zarobkowych (tak naprawdę realizując się artystycznie w dziełach innych,

ambitnych, utrzymanych w estetyce „wysokiej”). Gdy podziwiamy na przykład obrazy

wywieszone na murach krakowskiego Barbakanu, zazwyczaj umyka nam autentyczny podziw

dla ich nieziemskiego piękna w oczach wielu turystów i przechodniów i komercyjny błysk w

oczach handlarza, który wziął dzieła w komis.

Twórcą kiczu, po wtóre, może być artysta, który tworzy wyłącznie na poziomie świadomości

kiczowej, w swoim mniemaniu ma jakąś „wiedzę o sztuce” i „robocie artystycznej”, jednak

jest, z przyczyn nie tylko „technicznych”, niezdolny do zastosowania innej metody

estetycznej, aczkolwiek częstokroć ma ambicje, jak ma je notoryczny grafoman lub

niespełniony w inny sposób onanista. Artysta ten niekoniecznie musi tworzyć dla pieniędzy,

realizuje się między innymi dzięki temu, że nie posiada dystansu do swojej twórczości, może

podziwiać swoje dzieła i oczywiście cieszy go uznanie innych. Do pewnego stopnia swoim

podejściem do twórczości artystycznej może czasem przypominać tzw. prymitywów czy

malarzy „niedzielnych”, jednakowoż istnieje ta jedna przynajmniej cecha, która czyni różnicę

i sprawia, że jego dzieła nie trafiają na poważne wystawy czy do muzeów.

Sfera kiczu jest jednak niemal w całości — od wytworów jarmarczno-odpustowych, przez

disco-polo, po kiczowe telenowele, kiczowe widowiska telewizyjne (w stylu „Voice of

Poland” lub „Viva! Najpiekniejsi”) i kiczowe kino — sferą wybitnie komercyjną, chociaż

istnieją niewątpliwie spore różnice między świadomością estetyczną twórcy odpustowych

świnek, wiatraczków, „kalejdoskopów” czy „krasnali” a świadomością estetyczną twórcy

kiczowej telenoweli lub kiczowej komedii w rodzaju „Kac Wawa”.

„— Aniu, chcę być z tobą szczery. Ustaliliśmy sobie kiedyś, że jeśli nasze relacje staną się dla którejś ze stron

problemem, to…

Mostowiak spogląda na kochankę i zawiesza głos… A Gruszyńska od razu rzuca, lodowatym tonem:

— Rozumiem, że mówisz o sobie?

— Nie, o tobie. Przepraszam, jeśli sprawię ci przykrość tym, co powiem, nie taka jest moja intencja… Ale

widzę, co się dzieje.

— To znaczy… co?

— Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że… oczekujesz ode mnie czegoś, czego po prostu nie mogę, nie

potrafię ci dać. I, Aniu, wiedziałaś o tym od samego początku… Pamiętasz, rozmawialiśmy...

Marek z trudem dobiera odpowiednie słowa. A Gruszyńska w końcu wybucha:

- Nie, nie mogę tego słuchać! Po co te wszystkie manipulacje, ta… zasłona dymna? Wiadomo, o co chodzi! Miej

odwagę się przyznać, że ci się znudziłam! I że… spotykasz się z Ewą! Nie zaprzeczaj, widziałam was…

Całowaliście się pod operą!23

„Leszek: To prawda, że cię zdradziłem. Ale ta kobieta nic dla mnie nie znaczy. Liczysz się tylko ty. Ewa,

powiedz coś!

Ewa: Wyjdź stąd.

Kinga: Magda, bo... ja mam zamiar dzisiaj urodzić!

Magda: Tak, a skonsultowałaś to z kimś?

23

Cyt. za: http://www.mjakmilosc.tvp.pl/115803/marek-zrywa-z-anna.html

43

Każdy, absolutnie każdy, dzień jest jak podarunek i należy tak żyć, jakby każdy dzień był ostatnim.

Kolejne małżeństwo to zwycięstwo nadziei nad doświadczeniem.

Nie jesteśmy już małżeństwem, więc chyba najwyższy czas, abyśmy zostali przyjaciółmi.

Przecież ja jestem do rany przyłóż... i gangrena gotowa...

Tajemnica damskiej torebki. Wie pani, jeszcze nigdy tak wiele nie mieściło się w czymś tak małym. (...) Są

rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się filozofom24

.”

Odczytajmy te dialogi na głos przed publicznością. Wyjdą znakomite numery godne poziomu

polskiego kabaretu. Mamy tu do czynienia z kiczem w czystej postaci. Polacy to lubią.

Nie wiem, kto pisał scenariusze do odcinków „M jak miłość”, z których pochodzą cytowane

dialogi i „bon moty”, ale firmuje to Ilona Łepkowska, zaś Ilona Łepkowska to w III

Rzeczpospolitej jeden z nielicznych autorytetów społecznych, guru animatorów telewizyjnej

rozrywki oraz konsumentów pop-kultury.

Dlatego, szanując tajemnice twórców „sztuki szczęścia”, wolałbym posługiwać się pojęciem

„świadomości kiczowej” przede wszystkim w odniesieniu odbiorców, do tych mianowicie,

którzy bezkrytycznie podziwiają określone produkty i produkcje kiczowe oraz ciągle proszą o

więcej.

Odbiorca kiczu nie odbiera wytworu sztuki kiczowej poprzez pryzmat historii sztuki,

konwencji, gry konwencjami, stylów, nurtów. Wyłącza intelekt, chyba że go nie posiada,

reaguje „naskórkowo”, bo kicz bardzo często odwołuje się do prostych instynktów i spełnia

oczekiwania ludzi. Tak naprawdę o wartości dzieła kiczowego decyduje nie jego struktura

estetyczna, ale emocje, które ta struktura implikuje. Widać tu zasadnicze różnice w

zestawieniu ze sztuką „wysoką” czy — w ogóle — sztuką autentyczną. Twórca kiczu jest

swoistym bricoleurem estetycznym, ale i znawcą dusz ludzkich, bezbłędnie wyczuwa i trafia

w oczekiwania całych rzesz ludzi. Konsument kiczu to rodzaj konesera, który żaglowcem

wykonanym w butelce może delektować się w nieskończoność lub ogląda wszystkie powtórki

telenowel. Świadomość kiczowa, miedzy innymi ze względu na „archetypowe” tematy,

których jest złakniona, a które oferuje jej kicz, jest bliska świadomości mitycznej, aczkolwiek

to wielka sztuka i literatura najdoskonalej realizowała i rozwiązywała tematy mitologiczne.

Można założyć, iż rzesze ludzi, dla których kicze stanowią jedyny punkt odniesienia wobec

sztuki, to ci, którzy spośród różnych form komunikacji społecznej najchętniej wybierają

komunikację na poziomie stereotypów, a w relacjach z innym ludźmi i światem nie

wykraczają poza pewny, solidny (z ich punktu widzenia) grunt świadomości i wiedzy

potocznej, jaki oferują plotka i pogłoska, współczesna opowieść wierzeniowa, przekaz

tabloidowy, wiedza sąsiada, przeciętny przekaz z ambony itd. To dlatego z różnych form

kiczu tendencyjnie i na skalę masową korzystały systemy totalitarne25

.

24

Cyt. za: http://pl.wikiquote.org/wiki/M_jak_mi%C5%82o%C5%9B%C4%87 25

Zawsze warto sięgać do studiów o kiczu M. Beylina, Autentyczność i kicze. Artykuły i felietony. Warszawa

1975.

44

Kicz może uwieść w zasadzie każdego, tylko nie każdy się do tego przyzna. Twierdzę nawet,

że każdą istotę ludzką charakteryzuje odrobina przynajmniej zapotrzebowania na kicz.

Ostatecznie może to być piękny zachód słońca nad morzem, ale koniecznie przeżywany

wspólnie z ukochaną lub ukochanym, bo kicz doskonale sprawdza się w odbiorze zbiorowym

(masowym), co szczególnie dobrze widać na seansach filmowych, zwłaszcza w

multipleksach, gdzie oprócz odgłosów przeżuwanego głośno popcornu i bulgocącej w

gardłach coli słychać czasem zbiorowy jęk zawodu czy wspólny szloch. Lub na

najprzeróżniejszych imprezach zbiorowych, jak festiwale, festyny, widowiska plenerowe,

niektóre manifestacje patriotyczne, tzw. rekonstrukcje historyczne, wojskowe gry terenowe i

in.

Kicz jest sztuką dwuznaczną ze względu na swoje „janusowe” oblicze; jak to znakomicie

pokazał w swoich szkicach M. Beylin, może ukrywać się nawet pod postacią sztuki

„akademickiej”. Matejko jako twórca kiczu historycznego? Kossakowskie kiczowate konie?

Kicze Dudy-Gracza lub Dwurnika? A może przynajmniej słynna „Panorama racławicka”? Jak

ocenić dzieła cenionego w świecie Uklańskiego? A twórczość muzyczna Rubika?

Jedną z wielu pułapek estetycznych, jakie zastawia na odbiorców kicz, polega na tym, że z

upływem czasu dzieła sztuki kiczowej ulegają „dowartościowaniu” i swoistej nobilitacji. Nie

ma nic bardziej fałszywego niż szlachetna patyna historii, chyba że atrakcyjna, ale fałszywa

szefowa. Czy dzisiaj ktoś kontempluje Pałac Kultury jako dosyć kiczowe dzieło

architektonicznej sztuki socrealistycznej? Zresztą wiele dzieł socrealistycznych objął „po

drodze” proces swoistego dowartościowania. Czy przyszłoby nam do głowy, aby szereg

zabytków rzymskich z czasów antycznych charakteryzować w kategoriach kiczu? A Kaplica

sykstyńska? A dzieła Caravaggio?

Dlatego kilka następnych uwag może wydać się kontrowersyjnych.

15. Tradycja kiczu w Polsce

Mając na względzie upodobania współczesnej masowej publiczności, raz jeszcze wróćmy do

kultury i sztuki sarmackiej, której istotą były ikoniczność (obrazowość) i oralność, a która

gustowała we wszelkich formach parateatralnych. Nie bez powodu mówi się o wielkim

„theatrum sarmackim”, które obejmowało w kulturze szlacheckiej niemal wszystko, od

uroczystych wjazdów po tak sławioną sztukę oratorską. Ściślej, chodzi o obraz, słowo i gest.

Szereg dzieł literackich i publicystycznych z epoki sarmatyzmu powinniśmy czytać,

uwzględniając także implikowaną przez nie sferę gestów, których druk siłą rzeczy nie

uwzględnia. Gesty pełniły w kulturze sarmackiej rolę co najmniej tak ważną, choc na innej

zasadzie, jak w naszej przerywniki w rodzaju” k…a, ja p……ę, ty ch..u etc., ale może to

chybione porównanie, bo w sferze gestyki jesteśmy inni od Sarmatów, bardziej

kosmopolityczni — nasze „teatrum” jest o niebo uboższe, stoczyło się do gestu pokazania

środkowego palca w zaciśniętej dłoni, bo kulturę współczesną zżera od środka pośpiech,

theatrum zaś wymaga czasu.

45

Sarmaci wiele rozpisywali się, na sposób typowy dla megalomanów, o prostocie rodzimych

(czytaj: własnych) obyczajów, ale prostoty w ich kulturze i sztuce, włączając w to sztukę

kulinarną, prawie nie sposób znaleźć, raczej więcej wyszukanego prostactwa. No, może

dworki szlacheckie, te architektoniczne perełki, prawie zawsze przepięknie wtopione w

pejzaż, niszczone bezpowrotnie i nieustannie po 1945 roku. Kultura sarmacka jest kulturą

rozpasanego nadmiaru, przesady, bogactwa ornamentacyjnego i wszelkiego (od Sasa do lasa)

innego, wyraża się przez nią pewien rodzaj nieznośnej, natarczywej pychy, który czasem

mylimy z dumą narodową. Jak już wcześniej wspomniałem, jest to typ kultury „pokazowej”

(od: na pokaz), której kwintesencją wydaje się być estetyczne (i pozaestetyczne) ekstremum i

— mimo ukierunkowania na religię i „patriotyzm” (patriotyzm wziąłem na wszelki wypadek

w cudzysłów) — etyczna ambiwalentność. Jest jakiś wyraźny fałsz, hipokryzja jakowaś w

zachowaniach sarmackich, często zaś — chociażby w podejściu do rachunku ekonomicznego

i …bitew — jakaś nutka szaleństwa, zatraceństwa. Od kiedy po raz pierwszy przeczytałem

„Wzory kultury” R. Benedict, a upłynęło już parę dziesiątków lat, Kwakiutlowie zawsze

kojarzyli mi się z Sarmatami, może więc Sarmaci od Kwakiutlów pochodzą? Kojarzą mi się z

tym indiańskim plemieniem (północny zachód Ameryki) funkcjonującym wyłącznie na haju

także wówczas, gdy czytam szaleńcze wiersze księdza Baki26

, które szanowny ksiądz pisał

być może na trzeźwo, lecz w mistycznym uniesieniu, aczkolwiek w poezji staropolskiej

pewnie jakichś zabłąkanych Zuni, symfonie anielskie komponujących, znajdziemy.

Bo przecież życie codzienne przeciętnego Sarmaty może się wydać synonimem „przaśności” i

trywialności, poczynając od higieny i kuchni, sypialni i umywalni, zatem „żenady”, jakbyśmy

powiedzieli dzisiejszym językiem, o czym nas nie tylko Jędrzej Kitowicz przekonuje. Cóż

rzec, jeśli wyrocznią w sprawach wszelakich były „kalendarze”.

Pora kończyć ten wątek, bo robi się zbyt ciekawie. Muszę, muszę jednak, niech mi miłośnicy

kultury sarmackiej wybaczą, postawić bynajmniej nie retoryczne pytanie: czy istnieją

powody, dla których niektóre zachowania Sarmatów i sarmackie dzieła kultury i sztuki, jak

osławione wjazdy i ingresy, pochówki, mowy i oracje, wszechobecną literaturę panegiryczną,

portrety trumienne można by traktować — nie in exteso — w kategoriach kiczu? Tak jak o

wiele później pewien rodzaj podkolorowanych fotografii nagrobkowych? Lub fotografii

ślubnych? Tandetnych makatek? Myśląc o tym, oczyśćmy choć trochę tradycję z patyny.

Oczyśćmy nasze sumienia narodowe z historycznego kurzu i brudu. Czy w jakimś stopniu, i

w jakim, dzisiejsze społeczeństwo polskie dziedziczy te tradycje? Myślę, że tak, bo w

znacznym stopniu „małpowało” je chłopstwo, a kultura ludowa zawsze była — patrząc na

różne jej wytwory — w pewnym sensie sztuką „małpowania”27

.

Życie codzienne chłopów, także poniekąd cykle świąteczne, z przyczyn „naturalnych”

zazębiały się na różne sposoby z życiem szlachty.

Wokół folkloru (chłopskiego) i kultury ludowej narosło wiele mitów, kontrowersji i

nieporozumień. Folklor tradycyjny— „rdzeń” kultury chłopskiej — nigdy nie był co prawda

„skamieliną” funkcjonującą przez stulecia w formie nienaruszonej, niemniej był sztuką w

26

No tak. On ci był awangardowy! 27

Przekonująco brzmią uwagi na ten temat A. Hausera, Filozofia historii sztuki. Warszawa 1970.

46

dużym stopniu jednorodną, „homogeniczną”, stworzył własne konwencje i do nich się

odwoływał. „Autentyczności” i „tożsamości” folkloru nie da się i nie należy sprawdzać

poprzez odniesienia do konwencji estetycznych funkcjonujących poza tradycyjną kulturą

ludową, „nisko”- czy „wysokoestetycznych”. Aczkolwiek w folklorze powszechny jest proces

wariantyzacji, a pojęcie tekstu oraz autora jest czysto hipotetyczne (tekstem jest w zasadzie

inwariant, autorem — „zbiorowość”), dzieła folkloru są dziełami niepowtarzalnymi

estetycznie, chociaż odtwarzanymi wielokrotnie przez stulecia. Mimo że folklor posługuje się

„własnymi” stereotypami i kliszami językowymi, a może właśnie dlatego, nie można dzieł

folkloru analizować w kategoriach kiczu, nawet uwzględniając że pieśniach i tekstach

erotycznych posługuje się on dwoma językami: „wysokosymbolicznym” i

„niskosymbolicznym”.

Procesy degradacji folkloru do kiczu zachodziły i zachodzą natomiast w sytuacjach, gdy

pozbawiony macierzystego podglebia, rodzimego środowiska, odarty z korzeni, zaczynał

funkcjonować w innych obiegach społecznych i kulturowych, stając się rozrywką lub sztuką

komercyjną. Można, w uzasadniony sposób, kojarzyć z kiczem różne przejawy

dwudziestowiecznego i współczesnego tzw. folkloryzmu, „folkloru festiwalowego” itp.

Notabene folkloryzm cieszył się dużym wzięciem w systemach totalitarnych, był bowiem

znakomitym nośnikiem treści ideologicznych (nazizm, komunizm).

Nie oznacza to wszystko, że tradycyjna polska wieś nie miała kontaktów z kiczem. Wręcz

przeciwnie. Kicz, sztuka in definitio heterogeniczna, żerująca na różnych konwencjach

estetycznych (folkloru tradycyjnego nie wyłączając) jest szczególnie żywotny i produktywny

na stykach kulturowych. Były to zwłaszcza miejsca, gdzie mieszały się elementy szeroko

rozumianej kultury miejskiej z tradycją wiejską — targi, bazary, miejsca odpustowe i

pielgrzymkowe, ale też peryferia miejskie, osady, w których życie niewiele różniło się od

życia na wsi i in. Trafiały więc pod strzechy wiejskie — od końca XIX wieku, za sprawą

domokrążców i wędrownych handlarzy, masowo — na przykład kiczowe obrazy i obrazki,

landszafty, oleodruki, seryjnie produkowane makatki, tandetne figurki i zabawki, przedmioty

zdobnicze, określony rodzaj „biżuterii”, podkolorowana fotografia, a także różne formy kiczu

literackiego, np. z obiegu brukowego. Zdarzało się, że na wieś powracały teksty tradycyjnego

folkloru chłopskiego w formie przetworzonej przez miasto i folkloryzm (później także przez

kulturę masową). Największym powodzeniem wśród mas ludowych „od zawsze” cieszył się

kicz religijny, a więc cała masa przedmiotów o charakterze dewocjonaliów.

Można założyć obrazoburczą tezę, że przynajmniej od drugiej połowy XIX wieku kicz,

bardziej niż tradycyjny folklor, kształtował świadomość estetyczną polskiego ludu wiejskiego

i miejskiego, chociaż jeszcze romantycy szukali w kulturze ludowej przede wszystkim

dziewiczego interioru i russowskiego „dzikusa”.

Wytwory sztuki kiczowej stały się kanonem „piękna” dla przedstawicieli coraz liczniejszej

warstwy drobnomieszczańskiej, „filistrów” (przypomnijmy, że nie wykształciła się u nas

„solidna”, w rozumieniu zachodnim, klasa mieszczańska ze swoją jednorodną stylistycznie

kulturą i zapotrzebowaniem na sztukę; nieliczne enklawy kultury i sztuki mieszczańskiej

znajdziemy m. in. w Gdańsku, Poznaniu czy Katowicach). Kiczowe wzory piękna, w których

47

gustowały środowiska polskich „kołtunów”, oddziaływały, za sprawą służby i wyrobników

pochodzenia chłopskiego, na gusta wiejskie.

W XX wieku estetyka kiczu upowszechniała się w świadomości coraz szerszych warstw

społecznych za sprawą industrializacji i masowej, zwłaszcza po 1945 roku, migracji chłopów

ze wsi do miast. Awans społeczny, a był to awans milionów, nie odbywał się w sposób

bezbolesny (wbrew temu, co głosiła propaganda i pisała komunistyczna prasa). Towarzyszyły

mu procesy wykorzenienia kulturowego — kultura folkloru i pozostawione dziedzictwo były

dla przybyszów ze wsi w nowym miejscu bynajmniej nie powodem do dumy, raczej do

wstydu. Kryją się za tymi procesami wielkie dramaty ludzkie, co w jakimś stopniu ukazywała

literatura tzw. nurtu chłopskiego. Miliony „migrantów” miały zapewnione miejsca pracy i

miejsca do spania, czasowo w licznych hotelach robotniczych, później w powstających w

miastach przemysłowych olbrzymich zespołach blokowisk, miejskich „sypialniach”. Godne

warunki życia oznaczają jednak coś więcej niż praca i miejsce do spania. Prasa, radio i

telewizja w okresie PRL, owszem, edukowały społeczeństwo nie tylko „po linii”

ideologicznej, ale milionom nowych „mieszczan” nie zapewniono wartościowej oferty

kulturalnej, a propozycje masowej rozrywki (poza mediami) sprowadzały się głównie do

kanonu „festynowego” i „świątecznego” (1 Maja, 22 Lipca, święta gazet partyjnych, setki

rozmaitych „festiwali” i tp.). W oficjalnej propagandzie funkcjonował co prawda mit

robotnika spędzającego czas wolny w tzw. klubokawiarni lub czytelni czy salce telewizyjnej,

lecz rzeczywistość była nie tak różowa.

Jeśli doceniamy poprzedni ustrój za pewne niewątpliwe osiągnięcia w dziedzinie kultury,

począwszy od walki z analfabetyzmem, nie zapominajmy, że kładąca nacisk na określoną

ideologię edukacja kulturalna społeczeństwa sprowadzała się do utrwalania w świadomości

całych rzesz ludzi także estetyki kiczu.

Istotne miejsce w tym względzie miała narzucana twórcom po roku 1949 doktryna

socrealizmu. Wyjątkowo w sztuce i literaturze socrealistycznej pojawiały się dzieła godne

uwagi, może nawet wybitne (pomijam proces „dowartościowywania” tych dzieł z

perspektywy czasu), ale reguła podstawowa była siermiężna, trywialna, można rzec —

sprzyjająca powstawaniu kiczu. Twórca dzieła socrealistycznego był krępowany w dwojaki

co najmniej sposób: wyolbrzymioną do form karykaturalnych, stereotypowo pojętą zasadą

„realistycznej” typowości oraz bardzo wąskim repertuarem „dopuszczonych” do głosu przez

ideologów tematów, jakie powinien (miał prawo) poruszać artysta. Toteż „z góry” było

wiadomo, że nawet najbardziej utalentowany pisarz, deklarując się po stronie socrealizmu, nie

stworzy w powieści fresku społecznego powieściowego na miarę Balzaka czy Prusa, a to ze

względu na schematyzm (bohaterowie, akcja, ostateczne rozwiązanie), konieczność

rezygnacji z innych niż wąsko pojęta typowość rozwiązań stylistycznych (naturalizm,

impresjonizm etc.), zawężona do obowiązującej ideologii wizja świata narratora.

Ograniczonym repertuarem środków posługiwało się także socrealistyczne malarstwo, plakat

czy rzeźba. Podobnie jak artysta tworzący w duchu socrealizmu, także twórca kiczu jest do

bólu przewidywalny, aczkolwiek nie krępują go więzy ideologiczne (chyba że tworzy w

ramach doktryny lub uprawia „sztukę” religijną) i ma większą dozę wolności w doborze

48

tematów. Twórcę kiczu krępuje w zasadzie jedynie stereotyp przyjętej konwencji

artystycznej, chociaż nie musi być on świadom tego stanu rzeczy.

Widać (niestety) duże podobieństwo — nie w ideologii i w sferze politycznych imperatywów

rzecz jasna — między podejściem do sztuki „twórców socrealistycznych” a podejściem do

sztuki części artystów reprezentujących współczesną tzw. nową sztukę narodową (części, bo

niektórzy korzystają obficie z maniery modernistycznej, „ekspresjonistycznej”). Poprzez

sztukę socrealistyczną próbowano wzmacniać socjalistyczną tożsamość mas „ludowych”.

Nowa sztuka narodowa, kierowana innym imperatywem politycznym, kładzie nacisk na

wzmacnianie imperatywu narodowego (nacjonalistycznego?). Porównajmy zresztą obraz

posągowych odindywidualizowanych murarzy wykonujących proste czynności murarskie w

„Podaj cegłę” A. Kobzdeja z …pomnikiem smoleńskim w Kałkowie-Godowie lub projektem

pomnika nazwanym „Dziewczynka z samolotem”. Skrajny konserwatyzm w kraju nad Wisłą

nie może najwidoczniej wyjść poza estetykę bierutowsko-gomułkowską, aczkolwiek

niewątpliwie wizerunki Matki Boskiej i „naszego papieża” zastąpiły w ikonografii i

„inscenizacjach” portrety traktorzystów i traktorzystek, a optymistyczne symbole wielkich

budów wrak samolotu z motywami mesjanistycznymi.

W okresie PRL ideologowie i usłużni wobec ustroju uczeni (na przykład z kręgów socjologii)

na różne sposoby posługiwali się pojęciem „klasy robotniczej”, na ogół zawsze jednak pojęcie

to było przedmiotem manipulacji i propagandowego fałszu. Z wizji i „badań” społeczeństwa

nie wychodzących poza poziom makrostruktur wynika efekt nie większy niż z tzw. myślenia

życzeniowego, podporządkowanego doktrynie, a badania społeczne w skali mikrostruktur

były „nie po linii”. Przedmiotem ewidentnych manipulacji było także pojęcie „kultury

robotniczej”. Podkładano pod nie propagandowe, urzędowe wizje szczęśliwego robotnika,

który w ustroju socjalistycznym zaspokaja w pełni swoje kulturalne i życiowe aspiracje i z

optymizmem patrzy w przyszłość, ku której prowadzi cały naród nieomylna partia.

Tymczasem prawdziwa kultura robotników rozwijała się po swojemu i niekoniecznie w

strefach wyznaczonych przez partię. A więc w znacznej mierze w podłych knajpach, barach,

na podwórkach lub gdziekolwiek przy alkoholu, na ulicach (identyfikacja z „ulicami”, walki

między ulicami), w hotelach robotniczych, stołówkach, barach mlecznych, na stadionach, w

domach wczasowych (gdzie wykształcił się swego rodzaju typ „wczasowej” kultury

robotniczej), w enklawach „sąsiedzkich” na terenach powstających wielkich blokowisk, na

potańcówkach i festynach, w tworzących się po 1950 roku rozmaitych, wzajemnie się

zwalczających subkulturach (zaczęło się w latach 50. od chuliganów i bikiniarzy, potem, w

latach 60. pojawili się gitowcy i hipisi, a później rozmaitych subkultur funkcjonowało co

najmniej kilkanaście). No i oczywiście w kręgu oddziaływania kultury parafialnej i w domach

prywatnych. Prawdziwe życie kulturalne socjalistycznej klasy robotniczej — i obraz jej

kultury — rozmijały się niemal kompletnie z urzędową ideologiczną wersją, a przynależność

części robotników do PZPR (lub ZMP czy ZMS) niczego w tej mierze nie zmieniała, zresztą

partia jakby a priori akceptowała powszechną hipokryzję, podwójną moralność swoich

członków i działaczy. Tak naprawdę nigdy nie zagroziła strukturom religijnym w Polsce,

życiu religijnemu Polaków i towarzyszy (rzecz jasna pamiętamy o wielu represjach

49

dotykających przedstawicieli Kościoła). Wręcz przeciwnie, okres PRL był to okres

umocnienia Kościoła.

W jakiś więc sposób rzeczywistość społeczna „pozytywnie weryfikowała” przymiotnik

„Ludowa” z urzędowej nazwy państwa (PRL). Stara, przedwojenna klasa robotnicza była

niewielka liczebnie, jeśli chodzi o styl jej życia (np. w starych miejskich enklawach

robotniczych lub osadach z charakterystyczną nieraz i ceniona dzisiaj architekturą) i aspiracje

kulturalne, przypominała ona typ kultury „folklorystycznej”, „ludowej”; mam na uwadze

pewne analogie, nie homologię. Był to typ kultury przypominający starą kulturę robotniczą w

Anglii opisywaną znakomicie z autopsji przez R. Hoggarta w głośnej u nas w połowie lat 70.

(dzięki przekładowi) książce „Spojrzenie na kulturę robotniczą w Anglii”28

. Podobnie jak

angielska, także i polska stara warstwa robotnicza miała swój etos i nie była w zasadzie

dotknięta „ukąszeniem marksistowskim”. Jej kultura nie tyle została, jak w Anglii, wchłonięta

przez ekspansywne na tamtym terenie formy kultury popularnej i masowej (wzory

amerykańskie), ile „rozmyła się” w „stylach” życia, nowo tworzących się formach

obyczajowych narzucanych przez milionowe rzesze przybyszów ze wsi budujących socjalizm

w miastach przemysłowych.

Nowa klasa robotnicza, klasa wewnętrznych emigrantów, a więc tak naprawdę nowa miejska

warstwa ludowa, stanowiła, owszem, przedmiot swoistej adoracji komunistycznej władzy, ale

gdy chodzi i nawyki i aspiracje kulturalne, była w zasadzie pozostawiona samej sobie.

Wyrzekała się w nowych miejscach tradycyjnych chłopskich znaków tożsamości społecznej

(folklor, genealogia) i była nadzwyczajnie podatna na różne formy rozrywki popularnej,

później w coraz większym stopniu kultury masowej, a jej świadomość estetyczną

kształtowały w olbrzymim stopniu różne formy kiczu, czego symbolem jest poniekąd widok

Lecha Wałęsy z Matką Boską w klapie podpisującego porozumienie w sierpniu 1980 r.

dziwacznym wielkim piórem-gadżetem. Robotnicy z Gdańska czy Szczecina tworzyli

skądinąd elity ówczesnej klasy robotniczej, czemu sprzyjało większe niż w głębi Polski

otwarcie na świat, jednakowoż ikonografia strajkowa zdaje się wskazywać, że za

świadomością polityczną czy społeczną niekoniecznie podąża świadomość estetyczna.

Tradycję kiczu w Polsce cechuje uporczywa trwałość, a sprzyja temu konserwatyzm Polaków

w sprawach obyczajowych; dał on o sobie znać także w treści porozumień podpisanych w

1980 r.

Najważniejszym strażnikiem i obrońcą polskiej tradycyjnej obyczajowości, tradycyjnych

sposobów myślenia o „wartościach” jest w Polsce od wieków Kościół. Dzisiejsze państwo

przestało się w jakikolwiek sposób wtrącać do edukacji estetycznej społeczeństwa. Kościół

zatem w najbardziej zdecydowany sposób kształtował i kształtuje antymodernizacyjne i

antyinnowacyjne postawy Polaków i to, jaki procent z tych ponad dziewięćdziesiąt procent,

którzy deklarują się jako katolicy, faktycznie regularnie partycypuje w życiu Kościoła, nie ma

specjalnego znaczenia. Sfera sakralna od zawsze była niezwykle produktywna dla kiczu,

przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że to religia jest źródłem kiczu.

28

Tytuł oryginału jest trudny do jednoznacznego przetłumaczenia: The Uses of Literacy (1957 r.). Polski

przekład — rok 1976.

50

Pojęcie „kiczu religijnego”, którym operują badacze, jest pojęciem bardzo nieprecyzyjnym.

Może oznaczać zapalniczkę z wizerunkiem („naszego”) papieża, plastikową nerkę czy

plastikowe płuca składane w ofierze Matce Boskiej Fatimskiej, tysiące czy miliony

przedmiotów związanych z kultem świętych (także kultem beatyfikowanego Jana Pawła II),

specyficznie wykonane medaliki i różańce, jakże modne dzisiaj tatuaże. Typ religijności

ludowej, który wymaga bezpośredniego kontaktu z wieloma religijnymi gadżetami, zawsze

był w Polsce dominujący w postawach religijnych, pontyfikat Jana Pawła II przyczynił się

niewątpliwie do jego odświeżenia, reaktywacji i swoistej nobilitacji w społeczeństwie

polskim. Lecz pod pojęciem kiczu religijnego kryją się także dzieła sztuki architektonicznej,

rozmaite elementy składające się na wystrój wnętrz kościołów (nie tylko obrazy, polichromie

czy rzeźby), dzieła muzyczne (wśród których "Psałterz Wrześniowy" P. Rubika plasuje się

wysoko w rankingach), pieśni piosenki, teksty literackie, filmy. W natłoku „kultowych”

kiczowych przedmiotów niewątpliwie w mniejszości są te, które pełnią funkcję stricte

religijną, opatrzenie ich symbolem religijnym czy quasi-religijnym kreuje w pierwszym

rzędzie popyt. Oczywiście z zakresu rozważań wyłączam uznane religijne dzieła

wysokoartystyczne. Nie można nie zauważyć licznych w Polsce przykładów kościelnego

kiczu architektonicznego i udawać, że będące „na wyposażeniu” ogromnej ilości kościołów

obrazy czy rzeźby to przykłady sztuki autentycznej. Niekoniecznie dotyczy to tylko sztuki

powstającej w ostatnich dziesięcioleciach. Problem w tym, że kiedy wchodzimy do na

przykład dziewiętnastowiecznej świątyni — jakiś „neogotyk” lub „neoklasycycm”— może

widzimy, lecz nie zauważany jej kiczowego charakteru, bo sakralna patyna jakby podwójnie

nobilituje dzieło.

To, w jakim miejscu i w otoczeniu jakich przedmiotów modli się wierzący, jest wyłącznie

jego prywatną sprawą. Jednakże nie można nie widzieć, że Kościół, w ścisłym związku z

polską, czyli ludową religijnością, jako obrońca konserwatywnej tradycyjnej polskiej

obyczajowości, ściśle określonego kontinuum i spektrum wartości, w dziedzinie wartości

estetycznych oznacza strefę, która od dawna umacnia w polskim społeczeństwie „postawy

kiczowe”, jak je opisuje wspomniany Moles. Jednocześnie strefa Kościoła była od wieków

strefą może najbardziej produktywną, gdy o kiczowe przedmioty chodzi, aczkolwiek dzisiaj

zdaje się przegrywać w konkurencji z zalewem kiczu i szmiry spod znaku masowej

popkultury.

Problem w tym, że o ile religia wiąże się z szeregiem uniwersalnych z punktu widzenia

humanistycznego, a więc niezbędnych społecznie wartości, zaś motorem napędowym

popkultury jest proces nieustannego przewartościowania wszelkich wartości, ich absolutna

relatywizacja. Bóg, Chrystus, Matka Boska weszli do świata gadżetów. Ikony religijne

mieszają się z ikonami cele brytów i gwiazd kultury popularnej. Piosenkarka Madonna myli

się madonną z dzieciątkiem i niewykluczone, że z Dodą. Polak zaś wybiera to, co swojskie —

swojską kiełbasę, swojski schabowy, swojskie telenowele, swojskich celebrytów, swojskich

polityków i nie da sobie wmówić, że dzieła braci Cohen czy Tarantino to Himalaje kultury.

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

51

„Dobry gust — pisze A. Moles — powstaje jako wynik oczyszczania się w procesie awansu,

jako wynik przejścia przez filtry różnych kryteriów, wykształcenia, zamożności etc29

.” Z tezą

tą można by było polemizować, przynajmniej na gruncie polskim, gdyby nie fakt, że pojęcie

„awansu” w odniesieniu do milionów chłopów, którzy tworzyli nową wielkomiejską klasę

robotniczą, było pojęciem ideologicznym, a przynajmniej umownym. Ich potomkowie, w

drugim lub trzecim pokoleniu przejmowali i kontynuowali określone wzory estetyczne.

Jeszcze dzisiaj, prowadząc badania „terenowe” w wielkomiejskich blokowiskach z terenów

uprzemysłowionych, moglibyśmy się przekonać, że wystrój wnętrz mieszkalnych jest jakimś

estetycznym echem dawnych wnętrz z chałup chłopskich, chociaż miesza się on z estetyką

rodem z polskich telenowel. Jeśli uznać, że kicz jest „sztuką szczęścia”, że w sposób

doskonały operuje „etyką ofelimiczności30

” łatwo dostosowującą się do wymagań większości,

to okaże się, że tylko kicz w ostatnich dwóch stuleciach mógł zaspokoić aspiracje większości

społeczeństwa. Albo inaczej, w warunkach polskich procesy społeczne zachodzące

szczególnie w ostatnich dwóch stuleciach, będące implikacją wzmiankowanej „Wielkiej

Historii”, sprawiły, że na gruncie edukacji estetycznej mas „zły pieniądz wypierał nieustannie

dobry pieniądz”. Dotyczy to również edukacji etycznej, gdyż w przeciągu XX wieku Polacy

jakby się umocnili w postawach ksenofobicznych, co jest tyleż paradoksem, co faktem.

Problem w tym, że praktycznie zaniknęła, jako „klasa”, inteligencja, która przez okres prawie

stulecia próbowała wpływać na edukację kulturalną Polaków. Misyjne niegdyś zawody —

mówiłem o tym wyżej — przestały być misyjnymi zawodami. Wszystkim rządzą prawa

rynku.

Pisałem wyżej o licznych brakach kulturalnych Polaków, o nieprzygotowaniu do korzystania

z nowych technologii. Czy są jakieś przesłanki pozwalające sądzić, że to — obarczone

garbem nie zawsze inspirującej historii i tradycji — społeczeństwo jest w stanie, na sposób

obywatelski, samo „się” wyedukować? Do ery powszechnego dobrobytu jeszcze nam daleko,

ale czy można wierzyć Molesowi, że wraz z powszechnym dobrobytem pojawia się „dobry

gust”? Czy znikną kiedyś z polskiego pejzażu psie kupy, w których widzę swoiste „pokłosie”

naszej w małej części sarmackiej, w ogromnej części chłopskiej, ludowej tradycji?

Ergo, nie potrafię, nie tylko ze względu na „poprawność polityczną”, odpowiedzieć

jednoznacznie na pytanie, czy Polacy „zdurnieli”. Wiele wskazuje na to, że w jakimś sensie

„durni” byli, i wiele na to, że w jakimś sensie „durni” są. Są jednak zawsze jakieś „ale”. Na

przykład tak naprawdę nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy narodem, w jakim

społeczeństwem, a na ile tylko „ludem” polskim. Za największą wszakże „durnotę” uważam

historyczną skłonność Polaków, niechęć absolutną do korzystania z pozytywnych

doświadczeń innych narodów.

Michał Waliński

24 kwietnia 2013 roku

29

A. Moles, Kicz…, op. cit. 30

Określenie Pareto. Cyt. za A. Moles, ib., s. 83.

52

PS. Tuż po zamknięciu powyższego szkicu natrafiłem na ważny artykuł Jacka Żakowskiego

Polacy są jacyś inni w najnowszej „Polityce” (2013 nr 17/18, s. 20-21). Autor komentuje

„polską odmienność” na podstawie badań hiszpańskiej fundacji BBVA. Konkluzje, jakie

można wyciągnąć z tych badań, nie brzmią mile dla polskiego ucha. Pisze Żakowski: „Nasza

inność [w Europie] to przede wszystkim osobność. Nie tylko jako odrębność, ale przede

wszystkim jako brak ciekawości.” I konkluduje, że to, czy „się społecznie zeuropeizujemy,

zdemokratyzujemy, zainteresujemy i uaktywnimy” nie jest pewne i że zależy tylko od nas.

Taka jest prawda. Nic dodać, nic ująć.

M.W.


Recommended