+ All Categories
Home > Documents > Deflacja: czy to realny problem dla Polski

Deflacja: czy to realny problem dla Polski

Date post: 27-Feb-2023
Category:
Upload: wpiaus
View: 0 times
Download: 0 times
Share this document with a friend
25
Deflacja: czy to realny problem dla Polski? Straszna siostra inflacji Kiedy w lipcu nasz wskaźnik inflacji spadł poniżej zera, zdawało się, że to tylko chwilowe zamieszanie. Dziś widać, że spadek cen ma charakter trwalszy. Czy Polsce grozi deflacja? Deficyt budżetowy, deflacja, problemy górnictwa, konflikt na Ukrainie, rosnący kurs franka szwajcarskiego, taniejąca ropa – każda taka wiadomość może mieć wpływ na nasze życie, nawet jeśli dotyczy spraw dziejących się na drugim końcu świata. Jesteśmy obywatelami globalnej wioski, którą rządzą prawa ekonomii. Bez ich zrozumienia trudno dziś podejmować ważne życiowe decyzje czy gospodarować domowym budżetem. W kolejnym już Edukatorze Ekonomicznym POLITYKI, przygotowanym we współpracy z NBP, proponujemy wspólny spacer po meandrach polskiej i światowej gospodarki. *** Deflacja to bliźniaczka inflacji. Równie przerażająca, choć stanowiąca jej lustrzane odbicie. Inflacja oznacza, że systematycznie podnosi się poziom cen. Deflacja to coś przeciwnego – stopniowy spadek cen. Równie trudny do opanowania i równie niebezpieczny dla gospodarki. Co jest strasznego w deflacji? Na pierwszy rzut oka wygląda, że mamy do czynienia ze zjawiskiem korzystnym. Nie lubimy inflacji, bo wzrost cen pożera realną wartość dochodów i oszczędności. W przypadku deflacji jest odwrotnie. Nawet jeśli nominalne płace stoją w miejscu, ich realna wartość wzrasta – za te same pieniądze możemy kupić coraz więcej. Podobnie jest z oszczędnościami – realnie rosną nawet wówczas, gdy banki oferują bliskie zera oprocentowanie depozytów. Wszyscy więc powinni być z deflacji zadowoleni. Czym jest deflacja?
Transcript

Deflacja: czy to realny problem dla Polski?

Straszna siostra inflacjiKiedy w lipcu nasz wskaźnik inflacji spadł poniżej zera, zdawało się, że to tylko chwilowe zamieszanie. Dziś widać, że spadek cen ma charakter trwalszy. Czy Polsce grozi deflacja?

Deficyt budżetowy, deflacja, problemy górnictwa, konflikt na Ukrainie, rosnący kurs franka szwajcarskiego, taniejąca ropa – każda taka wiadomość może mieć wpływ na nasze życie, nawet jeśli dotyczy spraw dziejących się na drugim końcu świata. Jesteśmy obywatelami globalnej wioski, którą rządzą prawa ekonomii. Bez ich zrozumienia trudno dziś podejmować ważne życiowe decyzje czy gospodarować domowym budżetem.W kolejnym już Edukatorze Ekonomicznym POLITYKI, przygotowanym we współpracy z NBP, proponujemy wspólny spacer po meandrach polskiej i światowej gospodarki.

***

Deflacja to bliźniaczka inflacji. Równie przerażająca, choć stanowiąca jej lustrzane odbicie. Inflacja oznacza,że systematycznie podnosi się poziom cen. Deflacja to coś przeciwnego – stopniowy spadek cen. Równie trudny doopanowania i równie niebezpieczny dla gospodarki.

Co jest strasznego w deflacji? Na pierwszy rzut oka wygląda, że mamy do czynienia ze zjawiskiem korzystnym. Nie lubimy inflacji, bo wzrost cen pożera realną wartośćdochodów i oszczędności. W przypadku deflacji jest odwrotnie. Nawet jeśli nominalne płace stoją w miejscu, ich realna wartość wzrasta – za te same pieniądze możemykupić coraz więcej. Podobnie jest z oszczędnościami – realnie rosną nawet wówczas, gdy banki oferują bliskie zera oprocentowanie depozytów. Wszyscy więc powinni być z deflacji zadowoleni.

Czym jest deflacja?

Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Istotnie, siła nabywcza płac rośnie. Ale z efektu tego korzysta się tylko pod warunkiem, że ma się pracę. A deflacja, jeśli ma charakter długotrwały i groźny, oznacza również gospodarczą recesję i wzrost bezrobocia.Nie ma też wątpliwości, że deflacja sprzyja posiadaczom oszczędności. Ale w tym samym czasie może stać się pętląna szyję dla tych, którzy mają zaciągnięte kredyty. Ich dochody nominalnie nie rosną albo spadają (jeśli np. tracą pracę). A tymczasem realna wartość rat i odsetek wzrasta – bo realnie płacone odsetki to odsetki pomniejszone o wskaźnik inflacji. Zgodnie z prostą arytmetyką: jeśli wskaźnik ten jest ujemny, odjęcie go powoduje wzrost kosztów kredytu.

Nie każdy spadek cen to od razu groźna deflacja – podobnie jak nie każdy wzrost cen ekonomiści określają mianem inflacji. Gdy dzięki wzrostowi konkurencji spadają od lat ceny rozmów telefonicznych, mamy tylko powody do zadowolenia. Jeśli amerykańskie sukcesy w zakresie technologii wydobycia gazu i ropy trwale ograniczą światowe koszty produkcji surowców energetycznych i złamią zmowę monopolistyczną OPEC, powinniśmy się cieszyć. Jeśli dzięki zastosowaniu nowej wiedzy umiemy coś produkować taniej niż dotąd, wszyscy na tym korzystamy.

Deflacja nie oznacza jednak spadku cen pożądanego, wynikającego z obniżki kosztów produkcji, ale jest efektem czegoś innego – niedostatecznej ilości pieniędzyna rynku w stosunku do dostępnej podaży dóbr. Jeśli pieniędzy na rynku jest zbyt mało, producenci mają kłopot ze sprzedażą. Rosnące zapasy towarów zmuszają ichdo obniżania cen – wcale nie dlatego, że spadły koszty produkcji, ale z braku chętnych do zakupu. Do deflacji dochodzi albo wówczas, gdy gwałtownie wzrośnie podaż dóbr, albo gdy z jakiegoś powodu na rynku nie ma dość pieniędzy.

W pierwszym przypadku deflacja jest po prostu zjawiskiemtowarzyszącym gwałtownej recesji – tak było podczas Wielkiego Kryzysu, światowego załamania gospodarczego z lat 1929–33. Wobec ogromnej nadpodaży na rynku ceny w gospodarce amerykańskiej spadały przez 4 lata z rzędu,łącznie o 25 proc. W drugim przypadku deflacja zazwyczajwynika z bardzo złych procesów zachodzących w sektorze bankowym, który nagle przestaje udzielać kredytów. Tak dzieje się od dwóch dekad w Japonii, skutkiem kumulacji ogromnych złych długów wygenerowanych w czasie giełdowo-nieruchomościowego szaleństwa lat 80. XX w.

Firmy pożyczkowe poza kontrolą

Pieniądze niekontrolowaneRząd chce ograniczyć horrendalne koszty drobnych pożyczek, z których korzysta kilka milionów Polaków. Jednak firm ich udzielających nadzorować nie będzie. Jak w tej sytuacji odróżnić uczciwych od oszustów?

Firma Wonga, znana również na polskim rynku, w Wielkiej Brytanii zobowiązała się do umorzenia pożyczek 300 tys. swych dłużników. To, co na pierwszy rzut oka wygląda na działalność filantropijną, w rzeczywistości jest dowodemna patologię branży pożyczkowej w Wielkiej Brytanii. Przez lata wiele firm, z Wongą na czele, pożyczało pieniądze praktycznie każdemu, w żaden sposób nie sprawdzając wiarygodności klientów, a jednocześnie naliczając im gigantyczne odsetki. W pułapkę zadłużenia wpadły setki tysięcy Brytyjczyków, w większości osób bardzo biednych, często bezrobotnych, których jedynym źródłem utrzymania są społeczne zasiłki.

Wonga stała się symbolem bezwzględności firm pożyczkowych, ostro krytykowanych przez polityków, a nawet przez brytyjskich duchownych. Ostatecznie do umorzenia części pożyczek zmusił ją brytyjski nadzór finansowy, twierdząc, że firma udzieliła ich z naruszeniem prawa, a osoby dostające te pieniądze od początku nie miały jakichkolwiek szans na ich spłacenie.Czy w Polsce coraz silniejsze firmy pożyczkowe czeka podobny los?

Nie wiadomo, bo tego sektora nasze państwo w ogóle nie kontroluje. Działa w nim ogromny Provident, szereg średnich firm mających swoje oddziały w różnych miastach, coraz silniejsi pożyczkodawcy funkcjonujący tylko w internecie i tysiące niewielkich spółek, często mających tylko jeden punkt obsługi w małym mieście i charakter typowo rodzinny. O ile banki, a od niedawna także SKOK, podlegają surowym kontrolom, o tyle firmy pożyczkowe działają bez żadnych regulacji.

Wolny rynekZałożyć je może każdy, bo nie ma żadnych wymagań dotyczących kapitału, a nawet niekaralności właścicieli.Nie istnieje żaden oficjalny spis takich firm ani choćbyczarna lista, na której znajdowałyby się te nieuczciwe, które każą płacić prowizje, a potem pożyczek nie chcą udzielić. Teoretycznie od 2006 r. obowiązuje tzw. ustawaantylichwiarska, która miała ustalić maksymalne oprocentowanie kredytów i pożyczek. Dotyczy ona nie tylko banków i SKOK, ale także firm pożyczkowych, lecz przez wszystkie jest obchodzona. Mówi bowiem tylko o odsetkach, a nie o opłatach dodatkowych.

Na takim maksymalnie wolnym rynku nikt nawet nie jest w stanie policzyć firm pożyczkowych, a co dopiero je kontrolować. Ministerstwo Finansów od ponad roku przygotowuje ustawę, która miałaby wreszcie takie firmy ucywilizować. Tyle tylko, że pod tym pojęciem każdy rozumie co innego. Rząd chce zapobiec powtórce skandalu z parabankiem Amber Gold, a przy tym próbuje choć trochęograniczyć ogromne koszty krótkoterminowych pożyczek. Małe firmy tego sektora najchętniej by oczywiście niczego nie zmieniały, bo wprowadzenie jakichkolwiek obostrzeń może je wyeliminować z rynku. Z kolei duzi gracze na limity kosztów pożyczek się nie godzą, ale chcą pewnej (ograniczonej) ingerencji ze strony państwa,żeby pozbyć się mniejszej konkurencji i poprawić własną reputację. Ich cel to jasne rozgraniczenie między uczciwą firmą pożyczkową i podejrzanym parabankiem, który udziela kredytów, ale równocześnie oferuje lokaty czy inne produkty oszczędnościowe, czyli obraca pieniędzmi klientów jak bank, czego mu robić nie wolno.

Jeśli ustawa, której projekt ma niedługo wreszcie trafićdo Sejmu, wejdzie w życie, już nie każdy będzie mógł założyć firmę pożyczkową. Trzeba będzie mieć przynajmniej 200 tys. zł własnego kapitału i zaświadczenie o niekaralności. Gdyby ten przepis

obowiązywał wcześniej, Amber Gold nie mógłby istnieć, bojego założyciel był już wcześniej skazany. Jednak rząd rejestru firm pożyczkowych tworzyć ostatecznie nie chce.Nadal zatem nie będzie można sprawdzić, czy firma, w której klient chce wziąć pożyczkę, działa zgodnie z prawem.

Powód tej niemocy łatwo wyjaśnić. Za firmy pożyczkowe żadna instytucja w Polsce nie czuje się odpowiedzialna i nie chce być z nimi kojarzona w razie problemów. Ani Komisja Nadzoru Finansowego, ani Narodowy Bank Polski, ani Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta, ani Ministerstwo Gospodarki nie widzą powodu, dla którego towłaśnie one miałyby zostać obarczone takim rejestrem. Szczególnie że na jego prowadzenie nie dostałyby dodatkowych pieniędzy.

Tymczasem organizacjom zrzeszającym największe firmy pożyczkowe na takim spisie bardzo zależy i robią wszystko, aby przekonać do niego polityków. Na razie bezskutecznie. Związek Firm Pożyczkowych, którego członkami są głównie spółki działające w internecie, zapowiedział nawet stworzenie od stycznia 2015 r. własnego rejestru, dostępnego bezpłatnie dla wszystkich Polaków. Jednak dotąd nie porozumiał się z Konferencją Przedsiębiorstw Finansowych, do której z kolei należą przede wszystkim większe firmy pożyczkowe działające w tradycyjny sposób. – Na razie przyglądamy się temu pomysłowi. Podejmiemy decyzję, czy do niego dołączymy, gdy zobaczymy, jak funkcjonuje – mówi Marcin Czugan z Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych.

Czego się boją zadłużeni we frankach

Szwajcarska ruletkaPodnoszenie temperatury wokół franka szwajcarskiego wprowadza w dygot ponad 500 tys. polskich rodzin. Wygląda jednak na to, że bardziej boją się pomysłów polskich polityków niż szwajcarskiego referendum.Żadne referendum w Polsce nie wywoływało tyle emocji, coto, które na 30 listopada zapowiedzieli u siebie Szwajcarzy. Kwestia zabezpieczenia szwajcarskich depozytów złotem wydaje się odległa i nieistotna dla większości Polaków. Z wyjątkiem 562 tys. rodzin, które w ostatnich kilku latach zdecydowały się zaciągnąć kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich. Teraz boją się, że każdy ruch na franku odbije się na ich kredytach, których raty od trzech lat znajdują się na niespodziewanie dla nich wysokim poziomie. Czarne scenariusze, w których za jednego franka trzeba by płacić 4 zł, siłą rzeczy muszą podnosić ciśnienie, skorowiele z tych ponad pół miliona osób zaciągało kredyt przy kursie w okolicach 2–2,40 zł za franka. Każdemu przemawia do wyobraźni wizja, że brał 500 tys. zł, a przyjdzie mu oddawać nawet ponad milion. Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole Bank Polska,do obaw Polaków podchodzi z dystansem. A do kursu frankaze spokojem. – Szwajcarom po prostu nie opłaca się wzmacnianie własnej waluty i będą stosowali dotychczasową politykę jej osłabiania – mówi.

Dotychczas problem kredytów walutowych nie nabrzmiał tak, jak w innych krajach typu Węgry czy Rumunia. – Kredyty hipoteczne są najlepiej obsługiwanymi spośród wszystkich oferowanych na rynku. Zaledwie nieco ponad 3 proc. to kredyty zagrożone – mówi Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich. Wygląda na to, że większość osób, które skorzystały z kredytu we franku, przyjęła zasadę raz na wozie, raz pod wozem. – Kiedy w czerwcu 2007 r. spłacałam pierwszą ratę mojego kredytu, przelałam do banku 1135 zł. W maju 2010 r. płaciłam prawie 170 zł mniej. Później miałam raty i po 1200

zł – opowiada Aneta z Warszawy. – Raz się wygrywa, raz przegrywa. Za czynsz i tak zapłaciłabym więcej. Jeśli politycy mają się czymśzająć, to powinni pomyśleć o wspieraniu budowy mieszkań na wynajem. Historia Anety niestety nie oznacza, że z kredytami wszystko jest, jak trzeba.

UfrankowieniNa początku lat 90. kredyt hipoteczny był jak hamburger.Polacy bardziej znali go z filmów niż ze smaku. Pierwszekredyty pojawiły się na rynku w połowie lat 90. Ale biorąc pod uwagę, na jakich warunkach były udzielane, ciężko powiedzieć, do kogo były skierowane. Średnio zamożni się nie łapali. A bogaci ich nie potrzebowali.

Drugie podejście do kredytów banki zrobiły na początku lat 2000. Ale wtedy też nie było wielkiego zainteresowania. Z badań rynku robionych na potrzeby banków wynikało, że Polacy źle postrzegają pożyczanie nahipotekę, bo przeraża ich długa wizja spłaty kredytu i mają wrażenie, że to nie jest na ich kieszeń. – Z tym pierwszym nic nie dało się zrobić. Ale z drugim poszło łatwiej. Wystarczyło przekonać ludzi, że tak ciężko pracują, że musi ich być stać na mieszkanie. I to chwyciło – opowiada Marek, który uważa się za jednego z ojców tego marketingowego sukcesu, ale niekoniecznie chciałby się tym chwalić pod nazwiskiem.

Złotówka była jednak słabą walutą do rozkręcania kredytowego boomu, bo Narodowy Bank Polski trzymał wysokie stopy. – Biorąc kredyt we franku szwajcarskim i odpowiednionegocjując, można było dostać oprocentowanie na poziomie około jednego procenta. Ten sam kredyt w złotych oprocentowany był na poziomie około 5proc. – mówi Bolesław Meluch ze Związku Banków Polskich.

Moda na franka szwajcarskiego zaczęła się na krótko przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, kiedy Polacymasowo rzucili się na zakupy mieszkań. – Ludziom żyło się coraz lepiej. Chcieli mieć własne mieszkania. Bez pomocy banków byłoby to niemożliwe –dodaje prezes Pietraszkiewicz. Frank niósł w sobie obietnicę stabilności. Bankowcy powtarzali to

jak mantrę, nawet wtedy, kiedy jego kurs leciał na łeb, na szyję. Ale mało kto podnosił ten argument, że skoro mocno spada, to może również mocno iść w górę. Zaletą franka było również niskie oprocentowanie. W zasadzie słuchając doradców finansowych, trudno było wskazać jakieś wady tej waluty. Banki dosyć szybko podzieliły się na te frankowe i niefrankowe. W efekcie ten sam klient w jednym banku mógł zaciągać kredyt wart nawet 500 tys. zł, a w innym ledwo łapał się na 250 tys.

Dlaczego ceny ropy spadają iczy należy się tym martwićRopa tanieje już od wielu tygodni. Świat się do tego przyzwyczaił, a mimo to przełamywanie kolejnych barier robi wrażenie.Jeszcze niedawno zejście poniżej ceny 100 dolarów za baryłkę było szokiem. Za każdym razem, gdy ropa przełamywała kolejne psychologiczne granice, padały głosy ekspertów, że już taniej być nie może. Okazuje się, że może: ledwie miesiąc temu staniała poniżej 90 dolarów, a właśnie pęka bariera 80 dolarów. Gdzie jest granica spadku cen? – zastanawiają się przerażeni producenci.

Zejście cen ropy poniżej 80 dolarów tłumaczone jest ostatnią wypowiedzią ministra do spraw ropy naftowej Arabii Saudyjskiej Aliego Al-Naimi. Wszyscy spodziewali się, że minister zapowie, że Arabia Saudyjska ograniczy produkcję, ale takie zdanie nie padło. To utwierdziło inwestorów w przekonaniu, że produkcja ropy będzie się utrzymywać na dotychczasowym poziomie, co przy kulejącympopycie słabowitej światowej gospodarki doprowadzi do dalszych spadków.

Na rynku ropy działa wielu inwestorów finansowych. Handlują kontraktami na ropę, choć sam fizyczny surowiecich nie interesuje. Dla nich ważne są trendy – czy mają grać na wzrost cen, czy na spadek. Grają na spadek.

Arabia Saudyjska jest wielkim zawiadowcą rynku ropy. Tylko ten kraj ma odpowiednie zasoby i możliwości do przykręcania i odkręcania naftowego kurka. To Saudowie rządzą  kartelem OPEC, który odpowiada za ponad 30 proc.światowej produkcji. Od dawna wszyscy przewidują, że padnie hasło „przykręcamy kurek z ropą”, a to zahamuje spadek i zapewne doprowadzi do wzrostu cen. Producenci marzą, by wrócić przynajmniej do poziomu 100 dol., czyli

ceny, przy której wszystkim opłaca się wydobycie. Bo każdy ma inne koszty. W przypadku ropy łupkowej z USA, która ostatnio mocno miesza na światowym rynku, 70–80 dol. za baryłkę to granica opłacalności wydobycia. Jeszcze więcej kosztuje wydobycie ropy z roponośnych piasków kanadyjskich czy z morskich głębin Zatoki Meksykańskiej.

Dlatego niektórzy podejrzewają, że Arabia Saudyjska jestgotowa za cenę radykalnych, ale krótkotrwałych spadków ceny podciąć ekonomicznie projekty wydobywcze w USA i innych regionach świata (także w Rosji), które krajom OPEC psują rynek. Bo udział OPEC w światowym rynku ropy maleje. Inna teoria głosi, że niskie ceny to element rozkręcającej się wojny cenowej na rynku azjatyckim. Rejon Azji i Pacyfiku (zwłaszcza Japonia, Chiny, Korea) uzależniony jest od lekkiej arabskiej ropy z Zatoki Perskiej. Na ten rynek próbują jednak wchodzić Rosjanie.Dotychczas ich specjalnością była ropa ciężka znana jakoUrals albo REBCO.

Kupują ją liczni odbiorcy, w tym także polskie rafinerie, przygotowani do przerobu takiego gatunku surowca. Jednak Rosjanie na wschodniej Syberii zaczęli wydobywać ropę lekką, zbliżoną do Arab Light, którą sprzedają pod marką Sokol. Starają się skusić swoim Sokolem odbiorców, którzy dotychczas byli skazani na dostawy z państw arabskich i za to uzależnienie płacili. 

Spadek cen ropy ma swoje dobre i złe strony. Dobra jest taka, że importerzy, w tym i Polska, sporo zaoszczędzą. Wprawdzie ceny na stacjach nie spadają w takim tempie jak ceny na giełdach ropy, ale to wynika z polityki fiskalnej, a także dość wolnego reagowania polskich producentów. Do tego dokłada się wysoki kurs dolara.

Jest i zła strona tego zjawiska, którą odczujemy, gdy światowa gospodarka zacznie nabierać rozpędu – wówczas cena ropy skoczy. Wynika to również z cykliczności

charakterystycznej dla tego rynku: wysokie ceny skłaniają inwestorów do poszukiwania złóż i zwiększania wydobycia. Gdy popyt siada, tnie się wydatki na nowe złoża. A to z czasem musi zaowocować wzrostem ceny.

 

Wojny przeglądarek – jak Chrome opanował (prawie) cały świat20 lat temu zadebiutował przełomowy Netscape Navigator, a 10 lat temu poznaliśmy niezależną przeglądarkę Mozilla Firefox. Po tej pierwszej nie ma dziś śladu. Druga uległa młodszemu konkurentowi.

W październiku 1994 roku Internet otworzył się na zwykłych ludzi dzięki premierze przeglądarki Netscape Navigator. Surowa sieć zamieszkiwana głównie przez informatyków i naukowców zaczęła się zmieniać w barwny świat wirtualny, który z roku na rok coraz bardziej odwracał nasz wzrok od tego realnego.

Dziesięć lat później, w listopadzie 2004 roku, fundacja Mozilla zaprezentowała przeglądarkę open-source o nazwie Firefox. Błyskawicznie zdobyła ona sympatię użytkowników sieci poszukujących programu szybkiego, niezawodnego, elastycznego, a ponadto będącego owocem współpracy internautów. Innymi słowy: przeciwieństwa dominującej wówczas przeglądarki Internet Explorer firmyMicrosoft. Tylko w ciągu pierwszego roku ściągnęło ją 100 milionów osób.

Trzeci wielki przełom w słynnej wojnie przeglądarek przyniosło przystąpienie do wyścigu koncernu Google. Przygotowana przez niego przeglądarka Chrome okazała sięgodną konkurentką Firefoksa, a dzięki potężnemu wsparciupromocyjnemu w ciągu czterech lat awansowała z pozycji beniaminka na czoło stawki w większości krajów świata. Gdzie Chrome zyskiwał, tam oczywiście tracili konkurenci:

Według różnych szacunków z przeglądarki Chrome na świecie korzysta obecnie od 38–48 proc. internautów. O drugie miejsce konkurują Internet Explorer (19–23 proc.) oraz Firefox (17–20 proc.). Na dalszych miejscach

plasują się Safari firmy Apple (około 5 proc.) oraz najdłużej obecna na rynku, bo już prawie dwudziestoletnia Opera (korzysta z niej 1–2 proc. internautów).

Nieco inaczej sytuacja wygląda w Polsce. Według firmy Gemius w październiku z przeglądarki Google korzystało 33,5 proc. usieciowionych Polaków, a z Firefoksa – 31,2 proc. Na trzecim miejscu znalazł się Internet Explorer z 15 proc. fanów, a na Operę zdecydowało się prawie 6 proc. internautów. 

Większą przewagę przeglądarce Google daje ceniona irlandzka agencja StatCounter:

Jeszcze do niedawna Polska – obok Niemiec czy Austrii – należała do krajów, w których Firefox pozostawał ulubioną przeglądarką. Na zachód od Renu dosyć długo przed marginalizacją bronił się zaś Internet Explorer. Obecnie jedyną ostoją Firefoksa w Europie są Niemcy, co można tłumaczyć m.in. niechęcią naszych sąsiadów do dominacji Google i prowadzonej przez niego inwigilacji. Natomiast w Japonii wielu użytkowników wciąż pozostaje wiernych przeglądarce Internet Explorer.

Obywatele większości krajów świata najwyraźniej uznali jednak, że integracja usług Google – przeglądarki z wyszukiwarką, pocztą czy systemem operacyjnym Android – stanowi raczej korzyść niż zagrożenie. Pozycję lidera Firefox zachował tylko w nielicznych krajach, poza wspomnianymi Niemcami – na Kubie, w Iranie, Indonezji, Bangladeszu czy na Madagaskarze.

Tylko w dwóch krajach świata szerzej rozpowszechniła sięprzeglądarka UC Browser, której debiut o kilka miesięcy wyprzedził start Firefoksa. Ale ponieważ krajami tymi sąIndie i Chiny, to z przeglądarki tej korzysta około pół miliarda osób – czyli mniej więcej co szósty internauta.

A jak wytłumaczyć to, że spośród wszystkich kontynentów przed dominacją Google wciąż broni się Afryka? Wynika toz faktu, że większość krajów afrykańskich niejako przeskoczyło etap internetu przewodowego – podobnie jak telefonii stacjonarnej – wkraczając od razu do rzeczywistości mobilnej. Dostęp do stałego łącza ma na tym kontynencie zaledwie 0,3 proc. mieszkańców. Gwałtownie rośnie za to liczba użytkowników telefonów komórkowych:

Telefon od razu stał się w Afryce również podstawowym narzędziem surfowania po sieci. Jej mieszkańcy ściągają obecnie pięciokrotnie więcej danych mobilnych niż jeszcze przed trzema laty. Ich ulubioną przeglądarką jest zaś Opera Mini, która kompresuje pobierane dane do zaledwie 10 proc. oryginalnego rozmiaru. Znakomicie sprawdza się więc tam, gdzie sygnał komórkowy jest słaby, a ceny ściąganych megabajtów – wysokie.

Jak e-handel zmienia nasze konsumenckie przyzwyczajenia

Wyślij lodówkę po zakupyJak internet zmienia handel, a handel internet.Joanna lubi ładne torebki. Zresztą, która kobieta nie lubi? Bardzo się ucieszyła, kiedy udało jej się wypatrzyć w małym butiku torebkę, która przypadła jej dogustu. Ze sprzedawczynią przegadały miło pół godziny, ale nie kupiła, bo nie było koloru, o którym marzyła. W domu natychmiast siadła do komputera. Szybko znalazła upatrzony model w wymarzonym kolorze. Choć woli zakupy w zwykłych sklepach, czasem korzysta z tych online. – Kiedy przyszła przesyłka z torebką, okazało się, że ma nieco inny odcień, niż widziałam na ekranie. To częsty problem, że na zdjęciu coś wygląda inaczej niż w rzeczywistości. Ale już nie odsyłałam – tłumaczy. Być może kupi następną, bo komputer zorientował się w jej upodobaniu i bombarduje ją reklamami e-sklepów. – Na jakąkolwiek stronę wejdę, natychmiast zaczynają mi fruwać i migać na ekranie torebki – narzeka.

Tak działają systemy reklamy sieciowej. Joanna przyznajejednak, że kilka razy z ciekawości kliknęła w e-reklamy,co utwierdziło system, że trafił pod dobry adres. I zdwoił wysiłki, żeby osiągnąć efekt konwersji. Tak w języku e-handlu nazywa się sukces polegający na tym, że osoba klikająca w reklamę i przechodząca do e-sklepu dokonuje w nim zakupu. Kilkuprocentowa konwersja to już dobry wynik.

W Polsce działa 14 tys. sklepów internetowych, których obroty w zeszłym roku doszły do 26 mld zł. Mają 3,8 proc. udziału w polskim handlu detalicznym. Na razie niewiele, ale wrażenie robi dynamika. Prognozy mówią, żew ciągu najbliższych kilku lat udział dojdzie do 6–7 proc. – Myślę, że e-handel ma szansę na 25–30-proc. udział w rynku – ocenia Maria Andrzej Faliński, dyrektor generalny Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji (POHiD). Na razie dominują niewielkie e-sklepy, choć są i wielcy gracze, wywodzący się głównie z handlu tradycyjnego, dla

których internet stał się dodatkowym kanałem sprzedaży (np. euro.com.pl, mediamarkt.pl, empik.com, alma24.pl). 32 proc. Polaków robi zakupy w internecie, najczęściej korzystając z komputerów, choć szybko rośnie grupa użytkowników urządzeń mobilnych, czyli amatorów m-handlu. Duży udział w zakupach online mają mieszkańcy małych miast – sieć umożliwiła im kupowanie towarów, których inaczej w okolicy nie znajdą.

Królem e-handlu jest Grupa Allegro, do której należy kilkadziesiąt serwisów. Ten najważniejszy i najpopularniejszy – allegro.pl – to jednak nie sklep, ale platforma aukcyjna, czyli rodzaj wirtualnej hali targowej, w której każdy może ustawić swój kramik i prowadzić sprzedaż. Z tego miejsca korzysta wiele małych e-sklepów. To niezły biznes dla operatora, bo zyski są od każdej transakcji, a odpadają problemy, które gnębią e-handlowców – magazynowanie towaru, pakowanie, wysyłka, zwroty, reklamacje itd. Nic dziwnego, że wartość Grupy Allegro – jak ostatnio oszacował World Startup Report – to już ok. 1 mld dol.

Alibaba dmucha bańkęAllegro jest jednak karzełkiem przy gigancie takim, jak chiński Alibaba. W tych dniach świat oszalał na punkcie Alibaby, który podbił amerykańską giełdę Nasdaq, zyskując 40 proc. w chwili debiutu. Grupa Alibaba to największy na świecie operator e-handlu. Jego główną specjalnością jest kojarzenie sprzedawców i nabywców, ale nie tylko. Kojarzy też producentów z całego świata z poszukującymi wykonawców różnych towarów. Roczne obroty to 252 mld dol. Dla porównania największy na świecie amerykański sklep internetowy Amazon ma obroty ok. 75 mld dol.

Euforia, w jaką wprawił Alibaba amerykańskich inwestorów, skłoniła część ekspertów do ostrzeżeń na temat pęczniejącej bańki spekulacyjnej, podobnej do tej z końca lat 90. Wystarczyło wówczas wymówić magiczne

słowo „internet”, a wszyscy sięgali po portfele. Tomasz Czechowicz uspokaja, że od tamtych wydarzeń minęła technologiczna epoka. –Przyczyną ówczesnej bańki było bagatelizowanie przez inwestorów znaczenia infrastruktury niezbędnej do e-handlu. Dostęp do internetu był ograniczony, wszyscy korzystali ze stacjonarnych komputerów, telefonia GSM dopiero raczkowała, nie było smartfonów, brakowało serwisów rozliczeniowych, były kłopoty z dostawami towaru. W tych warunkach nawet dobre pomysły e-handlu nie miały szansy się przebić. Dziś sytuacja jest zupełnie inna – tłumaczy. Czechowicz jest legendą polskiego rynku internetowego i rzadkim przypadkiem biznesmena, którego nowe technologie wprowadziły do grona najbogatszych Polaków.

 

Dyskonty opanowują centra miast

Biedronka czy stonka?Niech nikogo nie zwiedzie uśmiechnięta biedronka z logo sieci. Tobardzo żarłoczny owad.Portugalska sieć znów ma problemy z wizerunkiem. Tym razem naraziła się warszawiakom, gdy okazało się, że słynne kino Femina, kupione wraz z kamienicą, w której się znajduje, przez Jeronimo Martins Polska, właścicielafirmy Biedronka, miało zniknąć z kulturalnej mapy stolicy. Na jego miejscu, w samym centrum miasta, zamierzano uruchomić kolejny sklep Biedronki. W obronie kina na Facebooku złożyło jednak podpisy 25 tys. osób, a sprawa stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej kłopotliwa.

Z wizerunkiem Portugalczycy mają zresztą kłopoty od lat.Od czasu słynnego procesu, który z byłym pracodawcą wygrała kierowniczka sklepu w Elblągu Bożena Łopacka. Padły w nim ciężkie słowa: wyzysk, mordercza praca ponadsiły za marne grosze, brak zapłaty za nadgodziny. Przez kilka ostatnich lat Jeronimo Martins usiłował ten wizerunek zmienić, poprawiając warunki pracy i podnoszącludziom zarobki. Chwaląc się w mediach, że najniższa płaca w Biedronce wynosi dziś już ponad 2 tys. zł. Firmazostała nawet sponsorem piłkarskiej reprezentacji Polski.

Ale zarzuty o wyzysk znów padają. Ostatnio podczas manifestacji Solidarności pod Sejmem. Związkowcy w imieniu 55 tys. pracowników sieci dyskontów, która w Polsce rozrosła się do ponad 2,5 tys. placówek, żądalipoprawy warunków pracy. Uważają, że z robotą, którą w innych placówkach o podobnej wielkości wykonuje 26 osób, w Biedronce musi poradzić sobie zaledwie 18. Związkowców wsparli członkowie ciągle działającego Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Biedronkę.

W tej sytuacji firma, ratując twarz, zdecydowała się na gest symboliczny – kino Femina zostanie zachowane. Ale Biedronka też przysiądzie, obok. Wysoki urzędnik magistratu mówi: – W myśl obowiązujących przepisów sklepy takie jakBiedronka mogą wcisnąć się wszędzie. Nawet na Trakt Królewski, co właśniesię stało. Władze miasta mogą tylko prosić o bardziej dyskretne logo, żeby nie gryzło się z historyczną zabudową. Niemoc totalna.

Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, którego prawo nie panuje nad żywiołowym rozrostem sieci handlowych, zwłaszcza tzw. dyskontów. Nawet nie próbuje tego robić. O żadnym prymacie ładu przestrzennego nad interesem inwestorów mowy nie ma. Interes społeczny z prywatnym przegrywa z definicji. Urzędnik tłumaczy to tak: – Nie zezwolić na otwarcie dyskontu moglibyśmy tylko wtedy, gdybymiejscowy plan zagospodarowania przestrzennego we wskazanym miejscu przewidywał np. park albo drogę. Jeśli jednak plan dopuszcza handel, możeto być również dyskont.

Polskie gminy planów zagospodarowania przeważnie nie mają. Zdołano je uchwalić zaledwie na jednej trzeciej powierzchni kraju. Co się dzieje, gdy inwestor chce postawić tzw. supermarket w miejscu ciągle nieobjętym planem? Ma jeszcze łatwiej. – Obowiązuje zasada sąsiedztwa – odpowiada wysoki urzędnik warszawskiego magistratu. Czyli jeśli za rogiem jest sklep tradycyjny, to miasto musi się zgodzić na następny. Dyskont również. Najczęściej ten tradycyjny wkrótce pada.

Gdyby więc Jeronimo Martins uparł się, że jednak zamienicałe kino Femina na dyskont, miasto nie miałoby nic do powiedzenia. Ewentualna odmowa mogłaby się zakończyć w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym, który przyznałby inwestorowi rację. Były takie przypadki. Bo za rogiem jest placówka Społem, czyli handlować w tej części miasta można. Władze miast nie są nawet w stanie przewidzieć, kiedy w centrum pojawi się kolejny supermarket. Kwitnie bowiem spekulacja działkami.

Wykupują je osoby, które potem – za dużo wyższą cenę – odsprzedają sieciom. I nagle w mieście ląduje kolejny uśmiechnięty owad.

Dyskont w każdej gminieFrancuzi wystraszyli się ekspansji wielkich sieci już napoczątku lat 90. Od 1993 r. obowiązuje tam ustawa tzw. Loi Royer, wprowadzająca ograniczenia dla nowych dużych obiektów w celu ochrony przed upadłością małych firm handlowych. Późniejsze ustawy stawiały przed hipermarketami kolejne bariery, ustalając coraz bardziejszczegółowe warunki wydawania zezwoleń. Wielkie centra handlowe wyprowadzono poza miasta. Mimo to 80 proc. francuskiego handlu opanowały wielkie sieci. W przypadkuFrancji są to jednak sieci rodzime, u nas obce. Teraz błyskawicznie rozrastają się także w Polsce.

Gdyby mazurskie Olecko leżało we Francji, Portugalii czyNiemczech, handel w tym 15-tys. miasteczku zapewne wyglądałby inaczej. Tamtejsi inwestorzy u siebie najprawdopodobniej nie dostaliby zgody na otwarcie żadnej z trzech Biedronek, Lidla ani Kauflanda. Żeby niezniszczyły lokalnego handlu, jak stało się to w Olecku. Takich miasteczek jest w Polsce mnóstwo. Wszystkie przeżywają inwazję Biedronek. Lokalne sklepy padają jak muszki.

W miastach francuskich, mających mniej niż 40 tys. mieszkańców, na otwarcie obiektu handlowego powyżej 1 tys. m kw. musi wydać zgodę odpowiednia komisja. W Portugalii, czyli ojczyźnie właścicieli Biedronki, zgodę na budowę sklepu powyżej 2 tys. m kw. wydaje już minister. Po uprzedniej akceptacji tamtejszego odpowiednika UOKiK (Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów). To dlatego Biedronki, które mnożą się w naszym kraju, w Portugalii są nieznane. W innych krajach Unii – także. Więc próbują podbijać odległą Kolumbię.

W ojczyźnie Lidla, w Niemczech, budowę sieci kontroluje ustawa o zagospodarowaniu przestrzennym, a restrykcje utrudniające otwieranie supermarketów zaczynają się już w miastach poniżej 100 tys. mieszkańców. Na nieograniczoną handlową konkurencję wielkich sieci z lokalnymi firmami nie zezwala nawet liberalna Wielka Brytania. Także w trosce o wygląd miast.

Rosjanie na zakupach w Polsce

Świńskie stosunkiWieprzowina jako narzędzie rosyjskiej polityki zagranicznej nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei. Można nawet śmiało powiedzieć, że okazała się zwykłą świnią.Zapadalność polskich świń na choroby jest barometrem stosunków polsko-rosyjskich. Patrząc z tej perspektywy, wychodzi na to, że ostatnio polskie świnie są śmiertelnie chore. Choć jeszcze na początku roku polska świnia była w Rosji pożądana i mile widziana. Co prawda przerobiona na kiełbasę, parówkę albo boczek i nazwana tak, żeby tą swoją polskością za bardzo nie epatować.

Polska wieprzowina stała się jednym z beneficjentów wstąpienia Rosji do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Po najdłuższych w historii organizacji negocjacjach (18 lat) w sierpniu 2012 r. Rosja stała się 156 członkiem WTO. A kilka tygodni później tiry z polską kiełbasą ruszyły na Moskwę. Polska świnia w obszar celny Federacji Rosyjskiej wchodziła niemal tanecznym krokiem ze względu na obniżone cła, niską cenę i ogólnie dobrą jakość. Po długiej przerwie spowodowanej kryzysem z 1998r. i dwuletnim embargiem z 2005 r., handlowało się dobrze i światowo. – W latach 90. to była męka. Nawet do śniadaniatrzeba było wypić wiadro wódki. Teraz twarde picie ustąpiło twardym negocjacjom i to po angielsku – wspomina jeden z handlowców.

Krótka rewia świniAle widać sukces polskiej świni kłuł w oczy, bo szczęśliwe współżycie polskiej wieprzowiny z rosyjskim klientem trwało zaledwie kilka miodowych miesięcy. Po świetnym 2013 r. i bardzo dobrym styczniu 2014 r. w lutym doszło do separacji, a następnie dramatycznego rozwodu. – Po naszej stronie moce przerobowe rosły tak szybko, że to musiało się tak skończyć – mówi jeden z handlowców w branży mięsnej. Tylko jeden z polskich producentów wysyłał do

Rosji 500 ton wędlin miesięcznie i z miesiąca na miesiączwiększał eksport o kolejnych 50 ton.

– Eksport gotowych produktów z zewnątrz to również eksport bezrobocia. Jak kiełbasę zrobi polski robotnik, to rosyjski tylko ją zje i nic na tym nie zarobi – tłumaczy proste mechanizmy jeden z dużych graczymięsnych. Rosja potrzebowała więc pretekstu, żeby móc bronić swojego rynku, a jednocześnie nie złamać porozumień z WTO.

Pomogły jej w tym dzikie świnie. Konkretnie dwa dziki zarażone afrykańskim pomorem świń (ASF), znalezione niedaleko granicy z Białorusią. Polscy hodowcy w sprawiezarażonych dzików domagali się nawet interwencji służb specjalnych, twierdząc, że chore zwierzęta podrzucono, bo polskie dziki tendencji do ASF nie wykazywały. Co innego te zza wschodniej granicy. Tam chorowały. Jednym słowem, podłożono nam świnię i tyle.

Rossielchoznadzor (Federalna Służba Nadzoru Weterynaryjnego i Fitosanitarnego Federacji Rosyjskiej) zadziałał błyskawicznie, dając rosyjskiej dyplomacji kolejne narzędzie do testowania unijnej jedności. Choć cała wieprzowina z UE objęta jest jednym obszarem weterynaryjnym i świnie duńskie solidarnie muszą cierpieć restrykcje z tymi polskimi, to Rosjanie sugerowali, że wcale tak być nie musi. Niech polska świnia kuruje się w Polsce, a w tym czasie do kiełbasy trafi ta zdrowa, duńska. I w Danii przyjęto to ze zrozumieniem. Ale eksport z pominięciem Polski powstrzymała Bruksela. W efekcie rosyjski klient cierpi równie solidarnie, jak europejscy hodowcy, bo polska świnia była tania, wyrazista w smaku i trzymająca balansw proporcji mięsa do tłuszczu.

Polsza z gazetekWielka polityka do Uszakowa (obwód kaliningradzki, Federacja Rosyjska) dociera z rzadka i rządzi się własnąlogiką. Tej uszakowskiej zupełnie nie respektując.

I działa na ślepo, bo raz pogłaszcze, innym razem wychłoszcze. 27 lipca 2012 r. pogłaskała, bo uszakowscy tak jak wszyscy inni mieszkańcy obwodu kaliningradzkiegozałapali się na mały ruch graniczny i z pominięciem większości formalności mogli jeździć do Polski. A to oznaczało konkretne i wymierne korzyści, jak o połowę tańsze parówki, o 30 proc. tańsze kurczaki, smaczne serki w pysznej cenie. Albo o 20 proc. tańsze części do samochodów. No i jakąś namiastkę Zachodu. A dla tych z żyłką do ryzyka również zarobek na przemycie papierosów. Przebitka prawie trzykrotna, to trudno się dziwić, że chętnych nie brakowało.

 


Recommended